Na konferencji prasowej w ogóle nie wspomniał o artykule 7 unijnego traktatu, a to jedyne hasło, na które wszyscy czekali. Pozostaje więc tylko wiara, że Orbán zawetuje sankcje, bo kiedyś Budapeszt może się znaleźć w podobnej sytuacji jak Warszawa.

Przy okazji warto się zastanowić nad tym, co łączy Węgry i Polskę. A w szczególności, czy ich długofalowe interesy są wspólne. W sprawach bezpieczeństwa są niestety różne, a nawet przeciwstawne. Nasi bratankowie dowiedli już tego, nie wysyłając żołnierzy do batalionów NATO na wschodniej flance, które dla naszego kraju mają fundamentalne znaczenie. Węgry są też jedynym krajem regionu, który sprawia wrażenie, jakby się przygotowywał do życia bez Unii Europejskiej, może nawet z innymi granicami. I to nie od dziś. Nie jest przypadkiem, że dwaj sąsiedzi, Rumunia i Słowacja, nie uznali niepodległości Kosowa. Bo boją się, że do tego przykładu odwoła się kiedyś Budapeszt, który utracił dwie trzecie terytorium na mocy traktatu w Trianon przed 100 laty. I wspiera mniejszość węgierską w tych krajach.

Sprawa Kosowa jest z czasów, gdy Orbán był liderem opozycji, a u władzy byli socjaliści, co sugeruje, że problem jest ponadpartyjny. Z kolei rząd Orbána zaczął się domagać autonomii dla mniejszości węgierskiej na Ukrainie i to w czasie rosyjskiej agresji na ten kraj. Nikt, poza Moskwą, nie dąży tak jak Budapeszt do osłabienia państwowości ukraińskiej. – Dobrze działająca autonomia może być czynnikiem stabilizującym. To nie jest separatyzm – zapewniał mnie w 2016 roku Zoltán Balog, szef superministerstwa w rządzie Węgier, zapytany o to, dlaczego jego kraj dołącza się do moskiewskich żądań decentralizacji Ukrainy. Droga od autonomii do separatyzmu bywa jednak krótka, czego dowodzi przykład Katalonii. Separatyzm jest zagrożeniem i dla Unii, i dla Polski.

To wszystko pokazuje, jak trudnym sojusznikiem są Węgry. A w przyszłości wcale nim być nie muszą. Na razie innego nie mamy.