Teraz buntu nie spacyfikowano. Nikol Paszynian został wczoraj wybrany na premiera i to z wielkimi uprawnieniami, skrojonymi specjalnie dla Serża Sarkisjana, który po dziesięciu latach nie mógł być już wszechwładnym prezydentem i chciał jako wszechwładny stanąć na czele rządu. Tak się nie stało, Sarkisjan pod koniec kwietnia ustąpił pod wpływem masowych protestów oburzonych taką grą Ormian.
Niezwykły jest pokojowy charakter przemian i zachowanie dotychczasowego establishmentu. Można się zastanawiać, czy możni - oligarchowie i polityczni wyjadacze - nie liczą na to, że władza rewolucjonisty zakończy się niedługo pogorszeniem standardu życia i Ormianie zatęsknią za nimi? Ale to tylko jeden ze scenariuszy, negatywny dla złaknionych pluralizmu mieszkańców Armenii.
Niezwykłe jest miejsce, gdzie do tego wszystkiego doszło - mały kaukaski kraj, wciśnięty między wrogie państwa Turcję (w której pluralizmu jest coraz mniej) i Azerbejdżan (gdzie go nie ma wcale).
I niezwykła jest reakcja Rosji, najbliższego sojusznika Armenii - spokojna. Obalenie przywódcy przez lud i namaszczenie przez niego następnego uchodzi przecież za czarny sen Władimira Putina. Na dodatek nowy przywódca głosił całkiem niedawno prozachodnie hasła.
Ten spokój wynika jednak z przekonania, że Armenia nie ma wyjścia, jest skazana na wsparcie Kremla, tylko on może zapewnić jej przetrwanie między Turcją i Azerbejdżanem.