Gdy Wspólnota przeżywa ciężkie chwile, najbardziej europejscy z europejskich przywódców i urzędników proponują lekarstwo o nazwie Więcej Unii w Unii (w skrócie WUWU). W ostatnich sezonach kryzysów się namnożyło, tak że i lekarstwo miało być silniejsze, takie WUWU Max, czyli jednoczymy się jeszcze bardziej i w węższym gronie – chętnych państw należących do strefy euro. Mamy swojego ministra finansów, swoje obligacje i swój wielki budżet. Ostatnią receptę przy aplauzie liberalnej opinii publicznej wypisał doktor Macron.

Po pół roku niewiele z niej zostało. Może eurozona będzie miała ministra finansów, ale i tak nie będzie on miał wiele do zaoferowania. Są dwa główne powody nieskuteczności kuracji typu WUWU. Po pierwsze, ktoś musiałby za to zapłacić. Transfery z jednych państw do drugich podobają się jednak prawie wyłącznie wyborcom w krajach biedniejszych. Emmanuel Macron zaraz po objęciu urzędu prezydenta, gdy z dużą satysfakcją występował w roli zbawcy Europy, miał najwyraźniej nadzieję, że Niemcy zapłacą za Francję. Ale – jak powiedział kilka dni temu „Rzeczpospolitej” Daniel Gros, szef prestiżowego brukselskiego think tanku CEPS – zorientował się, że do budżetu tej małej Unii parę procent swojego PKB musiałby wpłacać i jego kraj. A to nie do przyjęcia dla francuskich wyborców.

W Unii Europejskiej bowiem jeszcze bardziej niż przed nagromadzeniem się kryzysów rządy liczą się z wyborcami we własnych krajach – to ten drugi powód. Czasem chodzi nawet o wyborcę na szczeblu regionalnym. Bawarska CSU, siostrzana partia CDU Angeli Merkel, stara się przebić w populizmie Alternatywę dla Niemiec, bo najbardziej troszczy się o wynik w przyszłorocznych wyborach do parlamentu w swoim landzie. Zamiast rewolucji eurozona może sobie zafundować jedynie lifting. I nie jest to zła wiadomość dla Polski, groźba marginalizacji we Wspólnocie zanika.