Wyniki drugiej prezydenckiej tury we Francji są jeszcze nieoficjalne, ale wszystko wskazuje na to, że Unia Europejska tym razem ominęła wielką rafę. Nie roztrzaska się na kawałki. Jednak tylko pozornie pozostanie taka sama. Za manewr omijania trzeba będzie zapłacić.
Cenę poznaliśmy już w czasie kampanii wyborczej, jest nią przejmowanie haseł populistów. Pojawia się pytanie, czy nie oznacza to, że Unia Europejska i tak jest skazana na upadek, tyle że rozłożony w czasie. Łasząc się do sfrustrowanych otwarciem granic wyborców z bogatych krajów Wspólnoty, może to tylko przyspieszyć.
Pozostawmy te rozważania o przyszłości. Staną się bardziej aktualne, gdy zwycięzca francuskich wyborów Emmanuel Macron będzie podejmował decyzje, zarówno te dotyczące jego kraju, jak i całej Wspólnoty. Na razie należy się cieszyć, że prezydentem Francji nie zostanie Marine Le Pen. Mam wrażenie, że niektórym jej zwycięstwo by się spodobało, nie tylko tym, którzy mają podobne poglądy, ale i tym, którzy chcieliby zobaczyć, co naprawdę by się wydarzyło, gdyby do władzy w kluczowym europejskim i zachodnim kraju doszedł polityk z innej bajki, antysystemowy, obiecujący wywrócenie obecnego i znanego od wielu dekad porządku.
Bo, pomimo wielu obaw, po brexitowym referendum, które odbyło się prawie rok temu w Zjednoczonym Królestwie, i po listopadowych wyborach prezydenckich w USA, wygranych przez Donalda Trumpa, świat się nie zawalił.
Pewnie i z Le Pen świat by się też od razu nie zawalił. Ale trzeba powiedzieć jasno: szefowa Frontu Narodowego jako prezydent Francji to znacznie większe ryzyko dla Europy niż Donald Trump w Białym Domu. Przynajmniej z punktu widzenia Polski. Bo Le Pen chce dekonstrukcji nie tylko UE, ale i NATO. Jest zarazem antyamerykańska i prorosyjska. Wprowadzenie jej pomysłów w życie zagroziłoby na poważnie bezpieczeństwu Polski i naszego regionu, który dopiero niedawno zbliżył się do Zachodu. Trump niby też miał być prorosyjski, wynikało to z jego wypowiedzi i pierwszych nominacji. Szybko się jednak okazało, że Moskwa niewiele może mu dać, a przede wszystkim, że opór przeciwko prorosyjskiej polityce jest zbyt silny nie tylko w Ameryce, ale także w jego własnej partii.