Z deszczu pod rynnę
Potęgę sił natury poznałem już w pierwszych dniach po wylądowaniu na północnoamerykańskim kontynencie - w Luizjanie, gdy z końcem sierpnia sąsiedni Teksas nawiedził Harvey. Choć najwięcej szkód huragan ten wyrządził w Houston, podtapiając miasto, to jego skutki odczuwalne były setki kilometrów dalej. Ulewne deszcze zalewały cały stan, co sam dotkliwie odczułem w okolicach Baton Rouge, stolicy Luizjany. W regionie oddalonym aż o 450 km od Houston poziom wody na ulicach rósł w oczach. Z podobną intensywnością opadów nie miałem do czynienia nigdy wcześniej. Przy silnych podmuchach wiatru krople padały poziomo. Schowany w hotelu, z okna obserwowałem, jak niechybnie wkrótce zaleje mój wypożyczony samochód. Gdy poziom wody dosięgał już progów auta zdecydowałem ratować pojazd. Brodząc w wodzie dotarłem do samochodu z planem ucieczki „byle na wschód”, czyli jak najdalej od Harveya. Plan się powiódł, choć musiałem parokrotnie zawracać z drogi, by ominąć tereny, w których przejazd możliwy byłby jedynie amfibią. Miejscami woda sięgała bowiem nawet połowy drzwi auta.
Na cel ucieczki wybrałem tzw. Sunshine State, czyli słoneczną Florydę, która wówczas wydawała się bezpiecznym azylem. Już po tygodniu miałem się przekonać jednak, jak bardzo się myliłem. Do wybrzeża nadciągał największy w historii atlantycki huragan - Irma. Tropikalny sztorm, który błyskawicznie zyskiwał na sile, urósł do kategorii 5, czyli najwyższego poziomu w 5-stopniowej skali Saffira-Simpsona. Nie zdając wówczas jednak sobie sprawy z zagrożenia, wyruszyłem w stronę Key West, jednej z wysp archipelagu Florida Keys.
Panika w Miami
Plan zanurzenia się w słonecznym raju dla miłośników kąpieli i natury spalił już jednak na wstępie. W hrabstwie Monroe, na którego terenie leży pasmo przepięknych wysp, połączonych ze sobą malowniczymi, wielokilometrowymi mostami, ogłoszono bowiem w minioną środę obowiązkową ewakuację. Choć huragan znajdowała się trzy dni drogi od archipelagu, zawrócono mnie z drogi na Key West. Śledząc niepokojące doniesienia lokalnych mediów o spustoszeniu, jakie czyni Irma na Karaibach, zawróciłem bez żalu. Ucieszyłem się również z faktu, że w piątek miałem już wykupiony lot do Warszawy (do Florydy huragan miał dotrzeć w niedzielę). Pojechałem do Miami, by znaleźć się jak najbliżej lotniska, z którego miałem wrócić do kraju.
Ostatnie dni przed odlotem spędziłem w napiętej atmosferze oczekiwania samolot, który miał być moim ratunkiem przed śmiertelnie niebezpieczną Irmą. Określany w mediach „atomowym” zbliżający się huragan spowodował bowiem w mieście niespotykaną panikę. Z półek sklepowych w zawrotnym tempie zaczęły znikać artykuły żywnościowe i woda, a także blacha i deski, którymi zabijano okna domów i witryny sklepowe. Mieszkańcy, szykując się na kataklizm i wielodniowe braki w dostawie prądu i paliwa, kupowali baterie, latarki i benzynę. Przed stacjami ustawiły się kilometrowe kolejki aut. Kierowcy napełniali nie tylko baki samochodów, ale również baniaki i kanistry, by zgromadzić możliwie największe zapasy. W efekcie stacja po stacji zaczęły zamykać dystrybutory. Braki paliwa w błyskawicznym tempie zaczęła odczuwać cała Floryda, a nawet sąsiednia Georgia. W Miami zarządzono ewakuację.
Uciec, ale dokąd?
Panika zajrzała również w moje oczy. Zdawałem sobie sprawę, że w odróżnieniu od mieszkańców stanu mam w Polsce „bezpieczną przystań”, do której lada chwila miał wywieźć mnie samolot Lufthansy. Dobę przed planowanym wylotem dostałem jednak SMS-a, który mnie sparaliżował – linie lotnicze poinformowały mnie, że mój lot został odwołany. Niewiele myśląc spakowałem się i pognałem na lotnisko, wypełnione turystami pragnącymi za wszelką cenę wydostać się z Miami. Niestety, spełnił się czarny scenariusz tłumu pasażerów oczekujących wraz ze mną na jedyną wówczas deskę ratunku – samolotu zabierającego nas ze szponów Irmy nie będzie.