16 grudnia. Obudził mnie dziwny dźwięk, monotonny i tak silny, że dom wydawał się drżeć. Co to jest? Wokół ciemności. Namacałam budzik, wyświetlał czwartą. Dudnienie nie ustawało. Półprzytomna dotarłam do dużego pokoju, spojrzałam na ulicę i wydało mi się, że śnię nadal. Przed domem stał czołg. Lufa, gąsienice... Potężny korpus nieomal przysłaniał znajdujący się naprzeciwko dom pani Ani.
Pobiegłam na górę, do ojca. Łóżko było puste, a on na balkonie wpatrywał się w maszyny, które przez bezlistne gałęzie drzew widać było wzdłuż ulicy. Co najmniej kilkanaście transporterów opancerzonych, jak objaśnił. Wszystkie miały włączone silniki, zamknięte włazy. Przypominały czołgi i tak nazywaliśmy je przez następne godziny.
Pierwsze, nocne, spędziliśmy na spekulacjach, ponurych rozważaniach. Czołgi na przedmieściu. Cóż to znaczy? Czy miały iść na Warszawę, czy pacyfikować pobliski Ursus? I kto siedzi w środku? Nasi czy obcy? Sowieci? Bratnia pomoc? To by znaczyło najgorszy, czarny scenariusz, a właściwie krwawy. Miotaliśmy się od okna do radioodbiornika, z podobnym rezultatem. Na zewnątrz mroźną pustkę ulicy wypełniał warkot motorów, kuchnię, gdzie znajdował się tranzystorowy philips, skrzek zagłuszarek. Żadnych informacji, żadnych wskazówek. Kiedy na dworze zrobiło się jasno, przystąpiłam do pracy. Dokumentowanie stanu wojennego uważałam za swoją powinność i od pierwszego dnia spisywałam wydarzenia, reakcje, odczucia, moje i innych. Czołgi na naszej ulicy – to była mocna rzecz, bezwzględnie należało je sfotografować. [...]
Do akcji wybrałam poddasze. Stąd widać było doskonale, z tym że również mnie. Duże okno nie posiadało zasłon ani firanek, za które mogłabym się schować. Stanęłam z boku, niemal przykleiłam się do ściany, czołg znajdował się naprzeciwko, za tło służył dom pani Ani. Kręciłam przysłoną, wielokrotnie naciskałam migawkę, żeby mieć pewność, że obraz będzie technicznie dobry. Potem, aby sfotografować drugą maszynę, wychyliłam się zza framugi. Skupiona ustawiałam kadr. Nagle w obiektywie pojawił się żołnierz. Przechodził koło transportera, twarz miał zwróconą w moją stronę. Jeśli uniesie głowę, zobaczy mnie, pomyślałam. Lecz to była, jakby powiedział Tomek, klatka, właściwe ujęcie. Więc jeszcze jedno, ostatnie. Nie podniósł wzroku. Udało się!
Co za chrzest, naprawdę bojowy, rozpierała mnie duma. Krótko. Na dole, pijąc przygotowaną przez ojca kawę, zrozumiałam, że cała praca na nic. Jeśli zdjęcia miały zostać opublikowane, a taki był cel – nie ryzykowałam przecież długoletniego więzienia, aby włożyć je do szuflady – łatwo będzie można ustalić, skąd zostały zrobione. Precyzyjnie wskazać miejsce i dojść sprawcy. Trzeba było wszystko wykonać od nowa. [...]