Rzeczpospolita: Dymitr Szostakowicz, wybitny kompozytor rosyjski, jest bohaterem najnowszej książki Juliana Barnesa „Zgiełk czasu". Jak polityka wpłynęła na losy artysty?
Wojciech Stanisławski: Trzeba pamiętać, że muzyka, obok filmu i literatury, należała do trzech najważniejszych i najbardziej cenionych przez władze w Związku Sowieckim dziedzin sztuki. Szostakowicz, dość jednoznacznie uważany za jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku, doskonale się wpisywał w dwoistość zapotrzebowania władzy totalnej na artystów. Z jednej strony utwory miały usprawiedliwiać radzieckie przywództwo, pokazując, że pod jego skrzydłami rozkwita sztuka. A z drugiej strony tamta władza jak żadna inna potrafiła mobilizować, kształtować i karać twórców za każde odchylenie od schematu. Zatem na życiorysie Szostakowicza odcisnęła piętno gra, jaką władza podejmowała ze wszystkim artystami tworzącymi w ZSRS, z jednej strony kusząc, a z drugiej ich strasząc.
Czym ich kuszono?
Chwaląc i wręczając kolejne nagrody. Podkreślając, że są czołowymi twórcami radzieckimi. Stwarzając im komfortowe warunki życia. Za wszelką cenę starano się wciągnąć ich w tryby systemu. Nie można również zapomnieć, że jednocześnie marszczono brwi, kiedy ich działalność szła w niepożądanym kierunku. Władza komunistyczna brała artystów w kleszcze. Albo się dopasują, jak np. Szostakowicz, albo będą zniszczeni – jak w przypadku jednego z najważniejszych poetów rosyjskich tamtego okresu Osipa Mandelsztama. Jego historia pokazuje, co czekało tych, którzy nie chcieli grać, malować czy pisać tak, jak chciała władza.
Byli i tacy, którzy od początku odmawiali służby komunizmowi.