W poniedziałkowy poranek w połowie października ubiegłego roku na przedmieściach Seattle młoda kobieta imieniem Megan weszła do internetu, żeby zaplanować podróż. Ona, jej rodzice i rodzeństwo wraz z rodzinami chcieli pojechać w styczniu do jakiegoś tropikalnego kraju. Podstawowym kandydatem było mocno reklamujące się ostatnio Belize. Jak zwykle w takich sprawach rodzina zdała się na Megan, więc ta kilka minut po dziewiątej rano wpisała w wyszukiwarkę nazwę agencji turystycznej Expedia i zaczęła szukać połączeń lotniczych. Najchętniej wybrałaby Alaska Airlines – miała dobre doświadczenia z tymi liniami lotniczymi – ale kiedy nie znalazła odpowiedniego połączenia, zainteresowała się American Airlines. Zauważyła, że został tylko jeden bilet na tańszy lot i trochę się zaniepokoiła. Jeszcze większy niepokój wzbudził fakt, że dostępne tańsze loty miały długie przerwy w podróży. Potem zobaczyła, że niektóre z nich były z przesiadkami w Los Angeles i nawet krótko zastanowiła się nad wycieczką do Disneylandu.
Po ośmiu minutach, nie zdecydowawszy się na żaden lot, Megan zaczęła przeglądać oferty hoteli. Jej uwagę zwróciły zdjęcia ze „spa w dżungli" – wyglądało na to, że hotel zapewnia gościom ciekawe przeżycia i troskliwą opiekę – poczuła więc rozczarowanie, kiedy okazało się, że w odpowiadającym jej terminie nie było wolnych miejsc.
– Tak mi smutno – powiedziała cicho. Przejrzała opinie o innym obiecująco wyglądającym hotelu i... nie ma WiFi, co nie stanowiło problemu, ale są za to mrówki – a to już było nie do przyjęcia. Natknęła się nawet na recenzję kogoś, kto wybrał się tam, by dojść do siebie po „niespodziewanym zerwaniu zaręczyn". To ją trochę zasmuciło.
Wreszcie znalazła hotel, który wyglądał na odpowiedni. Nie zbudowano go wprawdzie na plaży, ale znalazła informacje o spiralnej klatce schodowej, która jej się spodobała, a także o znajdującej się na miejscu piekarni. Megan uwielbiała świeże pieczywo. W dodatku hotel nie był zbyt drogi. W sumie – był prawie idealny, ale musiała się jeszcze skonsultować z rodziną. W tej samej chwili, nie wiadomo skąd, odezwał się damski głos i powiedział Megan, że skończyła. Głos należał do Susan Motte z firmy Expedia, badaczki zajmującej się doświadczeniem użytkownika, która wraz z zespołem programistów i projektantów z działu rezerwacji siedziała w sąsiednim pomieszczeniu, obserwując ją przez lustro weneckie. Megan, która naprawdę planowała rodzinną wyprawę do Belize (firma Expedia nie ujawnia jej nazwiska, pragnąc chronić jej prywatność), została zaproszona do Usability Lab w głównej siedzibie firmy w Bellevue w stanie Waszyngton, gdzie miała skorzystać ze strony internetowej firmy tak, jak zrobiłaby to w domu. Jej wynagrodzenie stanowiła karta podarunkowa. Kamera zamontowana u dołu monitora śledziła, gdzie skierowany jest wzrok Megan podczas przeszukiwania strony. Czujniki przyczepione do jednej strony jej twarzy mierzyły impulsy elektryczne w dwóch mięśniach – jarzmowym większym, który odpowiada za uśmiech, oraz mięśniu marszczącym brwi. Emocje Megan, przejawiające się w minimalnych zmianach napięcia włókien mięśniowych, wyświetlane były na ekranie w sąsiednim pomieszczeniu. Czerwony wykres pokazywał napięcie mięśniowe podczas sesji, zielony, poniżej, jej zadowolenie.
Jej wszystkie reakcje, a także odpowiedzi na pytania zadawane przez Motte, kiedy Megan korzystała ze strony internetowej, znalazły się w bazie danych. Expedia, spółka matka kilkunastu marek związanych z branżą turystyczną oraz serwisu internetowego Expedia.com, ma obsesję na punkcie internetowych rezerwacji – chce, by były one bardziej intuicyjne, skuteczne i przyjazne dla użytkownika. A to znaczy, że musi zrozumieć, co dzieje się w psychice osoby planującej wyjazd, atakowanej mnóstwem bodźców: bogactwem ofert, szaleństwem cen pokoi i biletów, konkurującymi ze sobą wymaganiami członków rodziny. Osoba planująca wyjazd ma też wstępne plany i budżet, dla każdego również w innym miejscu przebiega granica pomiędzy potrzebą przygody a strachem przed wirusem Zika w Ameryce Łacińskiej i tzw. Państwem Islamskim w Europie.