Rzeczpospolita: Joanna d'Arc pojawiła się na ekranie w 1900 roku w obrazie George'a Meliesa, potem wracała u wielu wybitnych reżyserów: Carla Dreyera, Victora Fleminga, Roberta Rosselliniego, Otto Premingera, Luca Bessona. Co, pana zdaniem, tak artystów frapuje?
Bruno Dumont: To bohaterka niezwykle inspirująca, dla Francuzów postać mitologiczna, symbol naszej tożsamości, tradycji, kultury. Jej legenda zmusza do zadawania najważniejszych pytań. Kim jesteśmy? Co dla nas ważne? Czym jest wiara? Dla jakich wartości można poświęcić życie? To są pytania, o jakich w codziennym zabieganiu zapominamy. Poza tym Joanna d'Arc jest heroiną bardzo filmową. Istotą kina są przecież proste opowieści, które stają się zaproszeniem do skomplikowanych rozważań. To wreszcie archetyp kobiety. Odważnej, zdecydowanej, świadomej roli, jaką może odegrać w świecie. Każdy znajdzie w jej historii coś dla siebie.
A dlaczego wrócił pan do tej średniowiecznej bohaterki dzisiaj?
Joanna d'Arc jest we Francji postacią, którą akceptują wszyscy. Od skrajnej prawicy do skrajnej lewicy. Jej legenda ma wymiar ponadczasowy, uniwersalny. Cierpienie, miłość do ojczyzny, wiara – to są problemy, które dzisiaj są równie ważne jak przed wiekami. Nie chcę jednak w tym filmie wpadać w tanią dydaktykę i robić wykładów na temat patriotyzmu. Wszelkie interpretacje i refleksje zostawiam widzom. Od ich wrażliwości i stosunku do świata zależy, jak tę postać i mój film odbiorą. Ja tylko podszeptuję, żeby spojrzeć na Joannę d'Arc nie z dystansu, lecz współcześnie. Dlatego na przykład ilustruję tę opowieść muzyką elektroniczną. Mój film jest w gruncie przecież musicalem.
Zwykle reżyserzy pokazują bojowniczkę, która prowadzi armię francuską do zwycięstw w wojnie stuletniej albo odtwarzają jej proces i spalenie na stosie. Pan koncentruje się na dzieciństwie Joanny.