Rz: Michael Haneke portretuje w „Happy endzie" rodzinę z klasy średniej. I pokazuje świat depresyjny, pełen obojętności na los innych.
Mathieu Kassovitz: Jego pesymistyczne spojrzenie na współczesność bardzo mnie porusza. W „Happy endzie" jest stary człowiek, który chce odejść na zawsze. Są ludzie w średnim wieku, którzy starają się wszystkich przekonać, że generalnie jest w porządku, ale sami zachowują się niewłaściwie, przybierają postawę podobną jak większość polityków. Wreszcie są dzieci, coraz mniej wrażliwe, powoli upodobniające się do zombi. I my jesteśmy temu winni. Zapominamy o wielu wartościach, o etyce. W domach stajemy się sobie coraz bardziej obcy. Na ulicy patrzymy na uchodźców i nic nas oni nie obchodzą, odsuwamy się od nich ze strachem i niechęcią.
W 1993 roku we własnym filmie „Nienawiść" pokazywał pan pełne agresji przedmieścia paryskie, gdzie mieszkali głównie emigranci, ale zostawiał pan widzom nadzieję. W nakręconym w Calais filmie Hanekego jest tylko przerażenie.
„Nienawiść" była ostrzeżeniem. Dzisiaj żyjemy w innej rzeczywistości. Zrobiliśmy krok ku przepaści. I jeśli nic się nie zmieni, będziemy się pogrążać dalej. Trump, Le Pen, Putin, nacjonalistyczni dyktatorzy w coraz większej liczbie krajów, odradzający się nazizm – światu grozi eksplozja. To ostatni moment, by zapobiec wybuchowi. Chyba już to widzimy. Dlatego „rodzinne" filmy jak „Happy end" zaczynamy odbierać jako obrazy polityczne. Ale to dobrze, artyści powinni zmuszać do myślenia.
Podobno o spotkaniu z Michaelem Hanekem marzył pan od dziecka.