– Sekret dobrego zdjęcia: uchwycić ludzi, kiedy nie widzą aparatu – wyjaśnia Robert Frank. – Kiedy są świadomi, że ich fotografujesz – zmieniają się. Przeważnie pierwsze zdjęcie jest najlepsze.
Ten sposób fotografowania zrazu wydający się niedbałym, z brakiem ostrości na pierwszym planie, uczynił z Franka prekursora fotograficznego nurtu zwanego antymomentyzmem.
Miał 20 lat, gdy w 1944 roku przyjechał z rodzinnego Zurichu do Nowego Jorku w poszukiwaniu niebanalnego życia. Zaczął pracować w pismach modowych takich jak „Vouge” czy „Harpers Bazaar”. Ale to nie był jego żywioł.
W 1948 udał się na wielką włóczęgę do Peru i Boliwii – i wtedy zrozumiał, ze chce robić zdjęcia wyrażające ludzkie charaktery.
W 1955 roku dzięki stypendium Guggenheima wyruszył w wielką podróż po Ameryce, by zdokumentować różnorodność żyjących w niej ludzi. W ciągudziewięciu miesięcy przejechał 16 tysięcy kilometrów, 30 stanów. Na 767 rolkach utrwalił 27 tysięcy zdjęć. Album „Americans” krytyczny wobec mitu o złotej Ameryce, zrazu spotkał się z ostrą krytyką, doceniony został dopiero dziesięć lat później. Zdjęciom zarzucano surowy realizm, złą kompozycję, brak logiki i harmonii, nieostrość.