"Rzeczpospolita": Historia z „Trzech billboardów...” wydarzyła się naprawdę?
Dwadzieścia lat temu znalazłem się po raz pierwszy w Stanach. Byłem w Nowym Jorku, w Los Angeles, ale też, a może przede wszystkim, podróżowałem. Przypatrywałem się amerykańskiej prowincji. Małym miasteczkom, które żyją w zupełnie innym rytmie niż metropolie i rządzą się własnymi prawami. Przejechałem przez Missisippi, Ohio, Nowy Meksyk, Alabamę. I kiedyś rzeczywiście przez okno autobusu, chyba właśnie gdzieś w Alabamie, zobaczyłem przy drodze trzy billboardy. Takie jak w filmie. „Minęło siedem miesięcy”. „I żadnych aresztowań?” „Jak to możliwe szeryfie?” Te pytania zapadły mi głęboko w pamięć. Niepokoiły. Bo jaki dramat mógł kryć się za takim krzykiem?
Próbował się pan tego dowiedzieć?
Nie. Nie było jeszcze wtedy Internetu. Nie dawało się wygooglać nazwy miasteczka, sprawy. Nikt nie wrzucił na Instagram zdjęć, nie pojawiły się komentarze. Ale mnie prześladowała myśl, kto mógł takie billboardy wykupić. Wyobraźnia pracowała, wymyśliłem sobie, że to była kobieta. Matka, która straciła dziecko. Potem już wszystko zaczęło układać się samo. To była fascynująca praca. Moi bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, mnie samego zaskakiwali. Pozwolili mi też przyjrzeć się Ameryce, tej, która jest z dala od wielkich metropolii, od Nowego Jorku, Bostonu, Los Angeles.
Pełny tekst rozmowy Barbary Hollender z Martinem McDonaghem wkrótce w „Plusie Minusie”