Trudno w to uwierzyć, ale Julie Delpy zbliża się już do pięćdziesiątki. Zagrała w ponad pięćdziesięciu filmach, wyreżyserowała sześć, zawsze według własnych scenariuszy, do trzech z nich sama napisała muzykę.
Przez te lata przybyło jej trochę centymetrów w talii, ale uśmiecha się stale jak młoda dziewczyna. Jest spontaniczna i pełna wdzięku. Bardzo „francuska” w stylu bycia, mówienia, zachowania. Bezpośrednia, nie uznaje tematów tabu. Opowiada o dzieciach, seksie, karierze.
Żyje ciekawie. Między dwiema kulturami, bo mieszka na stałe w Los Angeles z kompozytorem Markiem Streitenfeldem, z którym ma ośmioletniego syna. A w Europie spędza około czterech miesięcy w roku.
Francuzka w Ameryce
– W Stanach dają mi do zrozumienia, że z moją niezależnością i obcym akcentem zawsze będę outsiderką. We Francji nie mogą mi darować, że mieszkam w Ameryce – śmieje się.
Z jej niechęcią do bankietów, operacji plastycznych i autopromocji nie jest ulubienicą bossów show-biznesu w obu krajach. Ale nie dziwi się: – „Czy jesteś gotowa poświęcić czas na bywanie na lunchach, premierach i bankietach, które ci wskażę?” – pyta agent. „Nie” – odpowiadam. Mnie to nudzi. Mówię, co myślę, niczego nie udaję, nie kamufluję się. A jak mam ochotę się zabawić, bawię się z ludźmi, z którymi dobrze się czuję i z którymi dobrze mi się pije wino.