Ale Europa, gdzie w miastach przewala się czarny i oliwkowy tłum, może już coś o tym powiedzieć i jej strach bywa uzasadniony. Jednocześnie nasuwa się pytanie: czegóż się bać? Przecież nie każdy uchodźca jest terrorystą kryjącym w portkach spluwę albo pod burką bombę. Przytłaczająca większość z nich ucieka przed okropnościami wojen, do których wywołania walnie przyczynił się Zachód, albo przed morderczą zawziętością terrorystów o wiele częściej i masowo atakujących swoich współbraci w wierze niż podkładających bomby w europejskich miastach. Czego zatem naprawdę się boimy?

W ubiegłym roku opublikowano u nas powieść „Uległość" znanego francuskiego pisarza Michela Houellebecqa. Kreśli w niej bliską przyszłość swojej ojczyzny. W książce Francja ulega islamizacji nie dlatego, że zastraszyli ją terroryści, nie przez to, że zalały ją rzesze szybko rozmnażających się przybyszów z muzułmańskiego Południa, ale tylko z tego powodu, iż nową wiarę przyjęli sami Francuzi, a resztki skrupułów obmyły miliony euro napływające do Paryża z naftowych państw arabskich w uznaniu tak „dobrej zmiany".

Czy to nie dotyczy także stanu naszych polskich sumień? Boimy się uchodźców i ich religii nie dlatego, że jest terrorystyczna, ale dlatego, że oni mocniej wierzą. Boimy się swojej własnej uległości.

Gdybyśmy prawdziwie wierzyli w to, co formalnie wyznajemy, gdyby wspólnota wierzących była dla każdego wspomożeniem, oparciem i źródłem siły – tak jak jest w islamie – nie obawialibyśmy się zalania przez obcy przypływ. Przecież nasze państwo jest lepiej urządzone, nasza cywilizacja wyższa, nasza wiara mocniejsza; najwyżej oni będą się tutaj asymilować i do nas upodabniać, nigdy odwrotnie. Tymczasem, gdy w to wszystko wątpimy, pozostaje nam zaledwie lękliwa uległość.

To nieprawda, że Europa boi się uchodźców. To my boimy się sami siebie.