Czy całą winę za zerwanie rozmów ponosi liberalno-konserwatywna FDP? Uczestniczący w negocjacjach Wolfgang Kubicki, wiceszef FDP, w niedawnym wywiadzie przedstawia sprawę inaczej. Nie rozumie, dlaczego Merkel z taką atencją wsłuchiwała się w postulaty najmniejszego potencjalnego partnera – Zielonych. Jeśli bowiem cała scena polityczna przesunęła się w prawo, to na lewicowo-liberalnym ugrupowaniu (a nie na FDP) należałoby przede wszystkim wymusić rewizję stanowiska.

W oczach Kubickiego przedstawiciele Zielonych byli jednak zadufani i przedstawiali się jako „wybrańcy mający uratować Europę i ustanowić pokój na świecie". Jeszcze przed wyborami o Zielonych podobnie pisał Zdzisław Krasnodębski. Są oni według niego awangardą nadreńskiej wizji postępowości. To dlatego ta mało popularna wśród ludu partia jest hołubiona przez elity. W Polsce może się oczywiście podobać krytyczny stosunek Zielonych do polityki Władimira Putina. Niepokoi jednak kulturowy relatywizm, postulat niemal nieregulowanego otwarcia granic dla migrantów, chęć gwałtownego wycofania się z energii węglowej i bezrefleksyjne podejście do dalszej integracji europejskiej. To wszystko jednak tylko radykalizacja paradygmatu, do którego stare niemieckie elity już przywykły. Nowe elity wciąż są zaś jeszcze słabe. A Merkel, przy wszystkich mankamentach, w swojej partii prawie nie ma konkurencji.

Kolejna, także progresywna, koalicja CDU z SPD zaspokoi zaś osobiste ambicje lidera tej drugiej partii Martina Schulza, ale z punktu widzenia całej SPD jest dość ryzykowna. Sytuacja CDU, SPD i Zielonych, zachowując wszelkie proporcje, przypomina nieco PO i PSL, które w 2015 nie umiały się przegrupować i brnęły w zideologizowany progresywizm a la Unia Wolności. Być może Donald Tusk i Grzegorz Schetyna powinni odwiedzić Berlin i jak Aleksander Kwaśniewski zawołać: „Nie idźcie tą drogą!".

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego