Premier David Cameron miał Polaków za przecinek w antyimigranckich filipikach. Z różnych powodów nie można było przecież zaczepiać czarnoskórych czy przybyszów z dawnych kolonii.
Z czasem angielska prawica wychowała antypolski elektorat na Wyspach. U nas na celowniku są dwie grupy: „imigranci jako tacy", których statystycznie rzecz ujmując nie ma, oraz Ukraińcy, którzy, szczerze mówiąc, są jedynymi chętnymi do pracy w Polsce. Większość z nich to nie żadni uchodźcy. Słabi z nich nawet imigranci. To po prostu gastarbeiterzy naszych czasów, jeżdżący pomiędzy na przykład Stanisławowem a Krakowem czy Warszawą, by uciułać parę groszy.
W ramach tego, co Dariusz Karłowicz nazywa „kserokopiarką idei", część polskiej prawicy robi, co może, by naśladować populistów z Zachodu. Jeśli dwóch młodzieńców zaatakuje taksówkarza, to media podają, że zrobili to „nastolatek i Ukrainiec", jakby wśród Polaków tu i za granicą nie było nożowników. Przykłady ataków na przyjezdnych do Polski za pracą pozostają bez politycznego potępienia, brak też gestów wobec nielicznych, którzy przyjechali i sprawdzają się na rynku pracy.
Spin doktorzy dumają, czy można jeszcze wycisnąć trochę partyjnego poparcia na podkręcaniu antyimigranckich nastrojów. Jeśli papież Franciszek mówi do biskupów o potrzebie otwartego serca wobec przybyszów jako planie minimum, to mówi także o tym, by nie zarabiać na czyjejś krzywdzie.
Polską opinię publiczną podnieciła onegdaj książka znanego amerykańskiego analityka George'a Friedmana „Następne 100 lat", w której prognozował, że nasz kraj wyrośnie na potęgę. Jednym z warunków powodzenia w następnych dekadach – nie tylko według Friedmana – jest napływ imigrantów, czyli rąk do pracy, do państw Zachodu o najsłabszej demografii. Polska do takich należy.