Żeby się nie okazało szybciej, niż się ktoś spodziewa, że ci, którzy dzisiaj w każdym wystąpieniu mobilizują Polaków przeciwko „zagranicy", usłyszą pod oknami swoich gabinetów żądanie manifestacji ONR wystąpienia z Unii, a potem może również z NATO. Nadawanie na „zagranicę" przynosi trochę doraźnych korzyści, ale strategicznie jest tak samo niemądre jak stałe atakowanie „elit".

Tak jak nie ma jednych elit, nie ma też jednej zagranicy. Inaczej trzeba odczytywać głosy płynące z Komisji Europejskiej, inaczej oświadczenie Departamentu Stanu, inaczej masę krytycznych publikacji na Zachodzie. Jest jasne, że władzy zależy na pozytywnych głosach z innych krajów. Inaczej nie chwalono by się każdym pozytywnym artykułem w zagranicznej prasie i nie przeżywalibyśmy awansów prezydenta Trumpa. Rządzący są więc tu trochę nieszczerzy. Opowiadanie ludziom, że wszystkie głosy „zagranicy" są nieważne i ingerują w naszą suwerenność, jest jak szerzenie przekonania, że od obcinania kołtunów można stracić zdrowie. Potrzebujemy dozbrojenia? Pytamy Amerykanów. Chcemy zatrzymania Nord Stream II? Idziemy do Komisji Europejskiej. Polskie MSZ wydaje komunikaty, w których wypowiada się na tematy innych państw. Naprawdę nie każdy głos z zagranicy jest ingerencją w suwerenność.

„Zagranica" nie zawsze ma rację. Jednak nie suwerennościowa tromtadracja jest najlepszym lekarstwem na „zagranicę", ale odrobina pomyślunku. Nic tak nie służy polityce zagranicznej jak dyplomacja, dobre argumenty itp. Zakładając dobrą wolę obu stron, rozmowa z Fransem Timmermansem, w której mówi on, że „daje rządowi miesiąc", a rząd odpowiada: „nie ulegniemy szantażom", do niczego nie prowadzi. Ten spór – i to jest w polskim interesie – musi się ogniskować wokół konkretnych problemów.

Wedle starej żydowskiej historyjki, jeśli ktoś ci powiedział, że jesteś pijany, a ty jesteś trzeźwy, nie przejmuj się. Podobnie, gdy usłyszałeś to od drugiego. Gdy jednak ktoś trzeci powie ci, że coś jest nie w porządku, to lepiej idź się położyć. Tym trzecim są dla mnie państwa anglosaskie. Rzadko zwracają sojusznikom uwagę, ich „czerwone linie demokracji" ustawione są daleko. Dlatego po głosach o sytuacji w Polsce z Waszyngtonu, Londynu i Ottawy warto odsapnąć. Na wszelki wypadek.