Emmanuel Macron, kiedy ścierał się w kampanii wyborczej z nacjonalistką Marine Le Pen, był pupilkiem obozu globalistycznego. Teraz jednak stracił nieco w jego oczach. „Foreign Policy" pisze wprost o „autorytarnej nonszalancji". Sylvie Kauffmann z „New York Timesa" wytyka zaś prezydentowi Francji manię wielkości. W tym podobno przypomina on Trumpa i dlatego panowie pałają do siebie sympatią.

A przecież jeszcze niedawno Macron rzekomo nie chciał się nawet z Trumpem przywitać. Rzekomo. Podczas majowego szczytu NATO prezydent Francji, owszem, ominął demonstracyjnie Donalda Trumpa, ale tylko po to, by równie ostentacyjnie przywitać się z Angelą Merkel. Te dwa gesty: omijanie Trumpa przy kanclerz Niemiec i długi uścisk dłoni, gdy tylko nie ma jej w pobliżu, świetnie obrazują politykę zagraniczną prezydenta Francji. Wcale nie jest to polityka megalomańska. Wprost przeciwnie. Emmanuel Macron jest chyba pierwszym od niepamiętnych czasów francuskim przywódcą, który świadomie prowadzi politykę zagraniczną nie z pozycji supermocarstwa, lecz silnego średniaka.

Stara się zatem układać z potęgami, ale trochę bardziej z tymi bliższymi. Charles de Gaulle, do którego niektórzy porównują Macrona, widział jeszcze i w Niemczech, i w USA konkurentów. Macron tymczasem zdaje się widzieć rywali raczej w krajach Grupy Wyszehradzkiej (V4). Konkuruje zaś z nami głównie o pieniądze płynące z Berlina przez Brukselę. Otwarcie proponuje nawet plan, który stery francuskiej gospodarki odda Berlinowi, ale za cenę marginalizacji V4. Dlatego Merkel jest ważniejsza od Trumpa. Ale i Trump nie jest bez znaczenia, bo Francja, podobnie jak Polska, wie, że Niemcy mają pieniądze, ale nie mają militarnych muskułów. Współpraca z USA konieczna jest więc choćby w walce z terroryzmem w ważnej dla interesów francuskich Afryce. A to już oznacza, że Trump wart jest jednej defilady.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego