Ale nie w tym rzecz. Nawet nie w tym, co powie w Warszawie amerykański prezydent. Może pochwali Jarosława Kaczyńskiego i spółkę za opór stawiany Unii i da się ponieść trzeciorzędnemu political fiction z Polską w roli regionalnego mocarstwa wygrywającego wojnę z Niemcami i licho wie z kim? Czy jednak zgani za niszczenie sędziowskiej niezawisłości, bo to podstawa demokracji, także amerykańskiej, zapisana w konstytucjach obu państw?

Cokolwiek powie, na pewno obieca zbrojenia amerykańskie i zachęci do zbrojeń w regionie. W tym właśnie rzecz. Ile wydaje świat na zbrojenia? A w czasach Trumpa wyda jeszcze więcej. Ile wydaje na ratowanie środowiska, na walkę z nędzą, na pomoc uchodźcom? Wiem, że to popiskiwanie naiwniaka. Na Kremlu kochają takich, tak jak w sowieckich czasach kochali pacyfistów przeciwnych rozmieszczeniu w Europie rakiet prezydenta Ronalda Reagana. Gdyby Biały Dom ich posłuchał, może do dzisiaj krasnoarmiejcy stacjonowaliby nad Wisłą. Czy to oznacza, że nie ma dla świata innej drogi niż więcej rakiet i czołgów, więcej nieszczęśników uciekających do Europy przed wojnami w ich afrykańskich i azjatyckich ojczyznach? Przecież nagromadzenie tylu bomb w jednym miejscu musi doprowadzić do wybuchu. Czy naprawdę nie wolno pomyśleć, że mogłoby być inaczej?

Już niedługo ruszą w Rosji i na Białorusi manewry pod kryptonimem „Zapad", w których stutysięczna armia przećwiczy po raz kolejny inwazję na nasz kraj. Jakże mogę nawet wspominać o pofolgowaniu zbrojeniowemu wysiłkowi Polaków? Przecież to głupota, a nawet zdrada. Przyczajone armie chętnie zapolują na maruderów, którzy nie zniosą nałożonych na nich ciężarów. Ale o ileż piękniejszy byłby świat bez tych 2 proc. (rząd obiecuje 2,5) dochodu narodowego przeznaczonych na zbrojenia. Przynajmniej miejmy odwagę myślenia. Jeśli chociaż czasem ktoś pomyśli w ten sposób w Waszyngtonie, w Moskwie, nad Wisłą, to może – mimo że źle się dzisiaj bawimy – kiedyś wykluje się z tego lepsza jakość świata.