Ponieważ przed takimi jak Roman otwierają się wszystkie drzwi, tak w Nowym Jorku, jak w Tel Awiwie, wkrótce przyjął nas generalny dyrektor Ligi przeciw Zniesławieniu. Tej organizacji boją się wszyscy w Ameryce, bo wygrywając procesy sądowe, wytępiła antysemityzm – niegdyś tam potężny.

Abraham H. Foxman powitał nas chłodno, ale do mediów, których listę mu przedłożyłem, wystosował listy stwierdzające, że wprawdzie były w naszym kraju przejawy antysemityzmu, ale nie istniały „polskie obozy", tylko „hitlerowskie obozy w okupowanej Polsce". Po tym liście używanie inkryminowanego sformułowania – wynikającego na ogół nie ze złej woli, ale z ignorancji historycznej – zniknęło na kilka lat.

Faktem, że najpotężniejsza organizacja żydowska po raz pierwszy ujęła się za Polakami w imię prawdy historycznej, usiłowałem zainteresować nasz kraj. Bez skutku, Foxmanowi nie podziękował minister spraw zagranicznych, warszawskie media milczały. Dopiero po latach, kiedy Aleksander Kwaśniewski jako nowo wybrany prezydent przyleciał do Nowego Jorku, udało mi się zainteresować go sprawą. No i rzeczywiście: spotkanie prezydenta z Ligą zaczęło się od podziękowania. Foxmanowi oblicze się rozjaśniło i nawet wypowiedział parę serdecznych zdań po polsku, ponieważ jako dziecko został uratowany, a dla bezpieczeństwa nawet ochrzczony. A co innego miała zrobić zastraszona, lecz odważna i szlachetna polska rodzina? Potem było staropolskie „kochajmy się", ponieważ każdy Żyd jest trochę Polakiem, a każdy Polak też troszeczkę Żydem.

Jaki z tego morał? Bynajmniej nie zamierzam nikogo ani niczego stawiać za wzór. Pragnę tylko nieśmiało przypomnieć, że dyplomacji ani tym bardziej ustawodawstwa nie należy uprawiać kijem, zwłaszcza że inni mogą mieć grubsze pałki.