Podobnie jak prowadzenie debaty na ten temat. Jeśli padnie w niej wypowiedź, która zostanie uznana za „nienaukową" lub „znieważającą", można dostać nawet dwa lata odsiadki. Zakazane miało też zostać protestowanie przeciwko zapisom ustawy. Nie ma sensu wracać do ubiegłotygodniowych głosowań w sprawach projektów zgłoszonych przez komitet „Ratujmy kobiety" pod kątem ich politycznych konsekwencji dla władzy i opozycji.

Warto jednak poczytać, co kryło się pod przepisami o licznych zakazach dotyczących debaty na poruszany przez ustawę temat. Trzeba do tego na moment ochłonąć od gorących rozmów na temat aborcji. Wyobraźmy sobie inną ustawę regulującą jakąś ważną społecznie kwestię. Wyobraźmy sobie, że większość wygrywa; większość w Polsce to nie musi być jednak po wsze czasy PiS lub PO. Może być to partia, która jeszcze nie istnieje, np. komunizująca czy faszyzująca. Co jeśli zacznie ona ustanawiać zgodne ze swoją ideologią prawo? Naprawdę chcemy, by ustawy w kwestiach budzących gorące spory zawierały klauzule zakazujące debaty nad nimi? Tak po prostu przyjmujemy do wiadomości, że komuś przychodzi do głowy karanie grzywną i więzieniem za krytykowanie wprowadzonych przez niego przepisów?

W ostatnich latach po prawej stronie wzrósł poziom pobłażliwości dla skrajnej prawicy. Widać to po szukaniu słów, by nie urazić uczestników jednej czy drugiej demonstracji, przepraszaniu, „jeśli ktoś poczuł się urażony", uciekaniu od konkretnej sprawy pod parasol stwierdzenia, że incydent „nie powinien mieć miejsca", i bagatelizowaniu skrajnych trendów. Teraz wirus przenosi się na liberałów i opozycyjną centroprawicę, a szczególnie jej liderów opinii. Chodzi o chowanie się po kątach, by nie urazić skrajnej lewicy, by nie powiedzieć, że karanie za „nienaukowe" wypowiedzi to miłe złego początki – pierwociny totalitarnego rozumienia relacji społecznych (władza, która ma większość, ustala też, co jest „naukowe"). Brakło tydzień temu mocnego głosu polityków kochających wolność.

O wolność zdobytą 100 lat temu musieliśmy powalczyć, o tę sprzed prawie 30 – nie. Transformacja oduczyła nas ją cenić, a kwestie wolności demonstracji czy wypowiedzi nie mają w Polsce wśród politycznych elit poważania. Jaskrawym przykładem są wydarzenia z Sejmu. Zapisy projektów komitetu „Ratujmy kobiety" z propozycjami ograniczeń wolności nie wzbudziły wielkiego zainteresowania. Dopiero po ich odrzuceniu część komentatorów zorientowała się, co tak naprawdę było w nich pozaszywane.