Polegać ma on na tym, że rzesza Polaków odczuwa, iż nastał mroczny czas zniewolenia, opresji i dyktatury. Podobnie jak kafkowski bohater coraz bardziej osaczony i miażdżony przez wszechmocny, a wrogi mu system. Owszem, sporo jest jałowego narzekania, a powtarzanie frazesów o „dyktaturze" i „nazistach z Marszu Niepodległości" jest cokolwiek na wyrost. Ale nie jest zupełnie bezzasadne, zważywszy, co uczyniono z sądownictwem, mediami publicznymi, służbą cywilną i paroma innymi sprawami.

Groźniejszy jest „syndrom Biedermanna", a nazwę go tak od wielokrotnie granej u nas – choć nie tak głośnej jak „Proces" Kafki – sztuki Maxa Frischa „Biedermann i podpalacze". Otóż w przytulnym domku mieszczucha Biedermanna zagnieżdża się bez jego zgody dwóch gagatków, którzy najpierw szarogęszą się w nie swoich pieleszach, a potem zamierzają je po prostu podpalić. Podpalacze są sympatyczni, swojscy i poczciwy gospodarz zrazu nie wierzy w ich niecne zamiary, bo przecież bywają pomocni i dobrze wychowani, tak miło się uśmiechają. Gdy domostwo płonie, jest już oczywiście za późno.

Ale nasi podpalacze, choć jeszcze bardziej swojscy i pomocni, choć w niejednej sprawie mają rację, to w ostatecznym rozrachunku są bez szans. Bowiem na niekorzystną zmianę warunków, w których żyjemy – a otaczający nas świat radykalnie i w niedobrą stronę przechyla się w dwóch pierwszych dziesięcioleciach XXI wieku – można reagować dwojako. Albo wymyślić coś zupełnie nowego, co pozwoli ze zmiany skorzystać, albo chociaż mniej stracić. Albo też podjąć trwożny powrót do przeszłości, gdzie przecież wszystko było lepsze i bardziej moralne. Oczywiście, że łatwiejsze jest to drugie. Dlatego za oceanem Trump usiłuje po swojemu przywołać czasy, kiedy „Ameryka była wielka", a zawracający Wisłę swoim kijaszkiem Kaczyński proponuje nam powrót do zakiśniętej w parafiańszczyźnie, megalomańskiej, ksenofobicznej Sarmacji.

Do podpalenia raczej nie dojdzie, ale sprzątanie potrwa dziesięciolecia.