Szczególnie jaskrawym przypadkiem są Niemcy. Tamtejszemu nadzorowi polityków nad sądownictwem nie mogą zaprzeczyć nawet zagorzali obrońcy niezależności polskiej Temidy. Ostatecznym argumentem w dyskusji jest tu zwykle większa dojrzałość niemieckiej demokracji. Ujmując rzecz z punktu widzenia europejskich decydentów, jest to więc kwestia ideologicznego zaufania. Elity stojące na straży neoliberalnego ładu zwyczajnie nie ufają, że polscy politycy z aktualnie rządzącej partii będą tego ładu bronić. W UE pomysł PiS na jego modyfikowanie widzi się jako chęć siania zniszczenia i pożogi.

Czy można sobie wyobrazić inny scenariusz niż uruchomienie artykułu 7? W jakich okolicznościach reformy sądownictwa jak te wprowadzane dziś przez PiS – jota w jotę – przeszłyby bez słowa sprzeciwu instytucji UE? Wyobraźmy sobie, po pierwsze, że PiS zapisał się w przeszłości do największej europejskiej frakcji konserwatywno-liberalnej (EPP). Po drugie, że rząd przyjął kilka tysięcy uchodźców w ramach relokacji. Po trzecie – i chyba najtrudniejsze – że premier zapowiada gotowość do rychłego przystąpienia do strefy euro. Czy wtedy reformy sądownictwa doprowadziłyby do tak silnego sprzeciwu w UE? Jeśli wierzyć, że w tej rozgrywce chodzi tylko o prawo, a nie o politykę, można założyć, że tak. Przecież mówimy o obiektywnych standardach. Tylko jak te standardy mają się do brutalnej kleptokracji na Malcie, represji politycznych w Hiszpanii, prewencyjnej cenzury internetu w Niemczech czy nieprzestrzegania dyscypliny finansowej we Włoszech i Francji?

Dziś sprawy zaszły jednak za daleko, by Polska mogła, ot tak, dołączyć do europejskiego „klubu wojewodów”, którym wolno więcej. Ostre sankcje są na szczęście mało prawdopodobne. Rządowi pozostaje więc czekać do roku 2019 i eurowyborów. Może z nowym europarlamentem i Komisją będzie się łatwiej porozumieć.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego