Pisze o tym "Foreign Affairs", w Polsce zaś podobne tezy wysuwa Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. Oburzenie na trumpowski populizm należy chyba jednak oddzielić od politycznych realiów. Owszem, Chiny podtrzymały swoją wolę współpracy w kwestii emisji CO2. Zobowiązania do redukcji emisji są jednak dobrowolne i nikt z zewnątrz ich nie egzekwuje, zaś państwom autorytarnym łatwiej wyciszyć mechanizmy kontroli wewnętrznej. Poza tym chiński przemysł ciężki i tak musi się zmodernizować, a redukcja emisji to tylko skutek uboczny.

Co do wolnego handlu, to faktycznie Angela Merkel i premier Li Keqiang zapewniają o swoim przywiązaniu do tej zasady. Tyle że Chiny nadal bronią swojego rynku przed europejskimi inwestorami i de facto dotują eksport. Przykładowo: pomiędzy Pekinem a Brukselą nie ma nadal porozumienia co do chińskiej nadprodukcji stali. Brak nawet ze strony UE poparcia dla nadania Chinom statusu gospodarki rynkowej. Co do obronności, to owszem, narzeka się, że Trump nie dość wyraźnie podkreśla solidarność w ramach NATO. Tyle że Chiny zupełnie oficjalnie prowadzą z Rosją wspólne manewry na Morzu Południowochińskim.

Trump tymczasem (niezależnie od tego, czym zakończą się afery, w które zamieszani są członkowie jego administracji) nie wykonał żadnych realnych działań prorosyjskich. Naciska na swoich europejskich sojuszników w kwestii zwiększenia wydatków na obronność raczej dlatego, że USA zwiększa swoje zaangażowanie na Pacyfiku. Tymczasem jeden ze scenariuszy rozważanych przez słynny think tank – korporację RAND – zakłada, że w razie wojny o Morze Południowochińskie Rosja (w tej chwili sojusznik Chin) wykorzysta okazję i zaatakuje wschodnią flankę NATO. USA nie będą zaś mogły walczyć na dwóch frontach. Krajom UE przy wszystkich dąsach wciąż więc bliżej do Stanów. Minęły już czasy, kiedy mogły na kogokolwiek na stałe się obrażać lub na kimkolwiek jak na Zawiszy polegać.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego