Rzeczpospolita: Czeka nas wielka, może rewolucyjna zmiana w systemie edukacji. Zmiany w oświacie są dobre czy złe?
Łukasz Ługowski: Trzeba zmieniać, czasem wszystko, bo świat się zmienia i musimy się przystosowywać. Ale edukacja ma swoje ograniczenia. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, po co się zmian dokonuje. Kiedy zapisujemy dziecko do pierwszej klasy, powinniśmy – i my, i dziecko – wiedzieć, jak proces edukacji ma się skończyć. Kiedy przeprowadzam klasówkę, muszę umieć uzasadnić, po co ona jest, co chcę sprawdzić. Dobrze byłoby wiedzieć także po co jest ta reforma... Byłem zły na poprzednią reformę, która stworzyła gimnazja, ale wtedy wiceminister Irena Dzierzgowska umiała podać konkretny powód, dla którego się to robi: po to, żeby oddzielić dzieci od młodzieży, bo młodzież jest agresywna. I to była prawda. A teraz wracamy do starej formuły, w której będziemy mieć w jednej szkole małe dzieci, siedmioletnie oraz nabuzowaną energią młodzież, która za wszelką cenę chce wtedy pokazać jak bardzo jest ważna, i która na tych maluchach będzie się wyżywać. Istnienie gimnazjów właśnie temu miało zaradzić.
Ale kiedyś już 15-latki były w jednej szkole z maluchami.
Były! I co? Dobrze było? Nie. Przyznaję: na początku tego gimnazjalnego pomysłu nie lubiłem. Ale nauczyliśmy się dawać sobie radę. Skutecznie został wyodrębniony pewien wiek, bardzo trudny. Teraz mówimy „gimnazjalista" i dokładnie wiemy, o kim mówimy. Nauczyciele, co nie stało się od razu, zostali nauczeni, jak się obchodzić z tą grupą. Dostali „instrukcję obsługi". Kiedy wprowadzaliśmy gimnazjum w Kącie, próbowaliśmy metody licealne zastosować w gimnazjum. To był absurd. Uczyliśmy się więc gimnazjum przez wiele lat. A jak się nauczyliśmy, to nam się gimnazja likwiduje...
Co z licealnych metod nie pasuje do gimnazjalistów?