Jednych podkupywała konkurencja, a inni pakowali walizki i wyjeżdżali masowo do Anglii czy Irlandii. Organizacje pracodawców rozważały nawet projekty regulacji, które uniemożliwiłyby nagłe porzucanie pracy.

Szok był tym większy, że firmy, przyzwyczajone przez lata do wysokiego, dwucyfrowego bezrobocia i łatwego dostępu do tanich pracowników, w krótkim czasie znalazły się w nowej rzeczywistości. I to nie mając zabezpieczenia w postaci zautomatyzowanej produkcji czy pracowników ze Wschodu.

Wtedy byliśmy jeszcze przed wielomiliardową falą unijnych funduszy, które wyposażyły wiele zakładów w nowoczesne maszyny i linie produkcyjne. Nie było też na podorędziu ponad miliona Ukraińców, nie wspominając o rosnącej liczbie pracowników z innych państw, którzy dzisiaj w wielu branżach wypełniają luki kadrowe, zmniejszając tym samym presję na wzrost płac.

Dzisiaj, chociaż z kwartału na kwartał rośnie odsetek firm, które zgłaszają trudności z rekrutacją pracowników, a niedobór rąk do pracy w wielu branżach awansuje na czoło listy barier rozwojowych, sytuacja pracodawców jest znacznie lepsza niż przed dekadą. Agencje zatrudnienia twierdzą, iż spora część pracodawców dopiero teraz sobie uświadamia, że wahadło rynku pracy zaczyna się wychylać w stronę pracowników, choć nadal nie wszędzie i nie w każdym zawodzie. I dopiero teraz zaczynają pytać o pracowników z Ukrainy, inwestować w nowoczesne maszyny czy sięgać po kandydatów 50+. Nawet jeśli 27 proc. firm deklaruje gotowość do zatrudnienia tych osób, to nadal są w mniejszości. Co prawda pracownik rzadko już słyszy, że jeśli mu się coś nie podoba, to droga wolna, ale rzadko też może liczyć na elastyczne godziny pracy czy możliwość pracy z domu, co pomogłoby zaktywizować kobiety wychowujące dzieci. Mimo narzekań rezerw do wykorzystania nadal jest więc sporo.