Każdy z nas przynajmniej raz w roku robi wielkie zakupy do domu. Gdy świeżo nabyty materac czy mebel nijak nie daje się upchnąć w rodzinnym kombi, gotowiśmy – parafrazując słowa Ryszarda III – zakrzyknąć: królestwo za dostawczaka!

Na tę pilną potrzebę mają lada dzień odpowiedzieć pierwsze firmy car sharingowe. O istnieniu dużego popytu na najem czegoś, czym da się przewieźć „gabaryty", świadczą wyrastające jak grzyby po deszczu wypożyczalnie przyczep. Ale nie każdy ma hak w aucie, a nawet jeśli już, to jazda z przyczepą może być wyzwaniem, zwłaszcza cofanie. Co innego dostawczak. Choć spory, takich problemów nie stwarza. A do jazdy wystarczy prawo jazdy kategorii B. Właściciele taxi bagażowych będą zgrzytali zębami.

Konkurencję zwykłym taksiarzom robią zaś wypożyczalnie aut osobowych. Na razie działają na małą skalę i zanim urosną, będą musiały rozwiązać kilka problemów. Po pierwsze sprawić, by nie tylko można było używać auta w danej metropolii, ale np. pojechać nim nad morze. Wtedy użyteczność systemu znacznie wzrośnie. Wiele rodzin trzyma wszak samochód głównie z myślą o dalszych wyjazdach. Po drugie, muszą przekonać kierowców, że zamiast inwestować we własny pojazd, taniej jest go od czasu do czasu wypożyczyć. A przekonać trudno, bo w polskich miastach – inaczej niż na świecie – parkowanie pod własnym domem jest śmiesznie tanie. W Warszawie roczny abonament kosztuje tylko 30 zł. Szanse car sharingu nie wzrosną, dopóki miasta nie zmienią polityki i nie będą dużo drożej wyceniać przestrzeni parkingowej.

Po trzecie, ich najbardziej obiecującą grupą klientów są młodzi, pozytywnie nastawieni do korzyści z ekonomii współdzielenia, ale jako kierowcy bez doświadczenia – niebezpieczni. Więcej stłuczek to wyższe koszty i niższa opłacalność najmu. Komu uda się rozwiązać tę kwadraturę koła, a nawet czterech kółek, wygra. Inaczej utkwi w niszy, ciekawej, ale wąskiej.