Obecnie ponad połowa produkowanej u nas energii powstaje w blokach, które mają 30–40 lat i w nieodległej przyszłości powinniśmy je wyłączyć, bo ich modernizacja nie będzie opłacalna. Nowe inwestycje rozpoczęły się zbyt późno, co więcej, mogą okazać się niewystarczające. Do tego dochodzi polityczne zamieszanie z wiatrakami i – generalnie – z energią odnawialną oraz brak decyzji dotyczących budowy elektrowni jądrowej. Niejasna jest także przyszłość siłowni na węgiel brunatny – dotychczas eksploatowane odkrywki powoli się wyczerpują, a o tym, czy powstaną następne, na razie cisza. Jedyny komunikat płynący od obecnych władz to stwierdzenie, że Polska powinna stawiać na nowoczesne technologie węglowe. To zdecydowanie za mało w sytuacji, gdy ENTSO-E, międzynarodowa organizacja skupiająca operatorów przesyłowych, ostrzegła niedawno, że już w tym roku Polska jako jedyny kraj w Unii Europejskiej może mieć problemy ze zbilansowaniem zapotrzebowania na energię.

W tej sytuacji zwiększanie naszych możliwości importu energii powinno być jednym z priorytetowych działań gwarantujących bezpieczne dostawy prądu. Bynajmniej nie byłby to cios w krajową energetykę, bowiem w ogólnym bilansie prąd z zagranicy i tak stanowi ułamek ogólnego zużycia. To ważne dla krajowych odbiorców, którzy po raz pierwszy od lat zostali zaskoczeni latem 2015 r. wprowadzeniem 20. stopnia zasilania.

Oczywiście ważna jest też kwestia ceny. Importowana energia jest generalnie tańsza, a polskie firmy i gospodarstwa domowe płacą za prąd jedne z najwyższych stawek w Unii. Nic nie wskazuje na to, by krajowa energetyka, wymagająca miliardowych inwestycji, mogła zaoferować go taniej. Ale może dzięki zwiększeniu możliwości importowych przynajmniej nie byłoby drożej. Izolacja skazuje nas na wyższe ceny, nie odsuwając wcale groźby blackoutu.