Ta sytuacja nie jest czymś nowym. Mniejsi detaliści i producenci skarżą się na duże sieci handlowe już od końca lat 90., szukając przy tym wsparcia polityków. Obowiązująca od połowy lipca ustawa o przeciwdziałaniu nieuczciwemu wykorzystywaniu przewagi kontraktowej w obrocie spożywczym jest kolejną próbą poprawienia pozycji słabszej strony w handlowej rozgrywce. Wcześniej pojawił się bijący w hipermarkety pomysł ograniczania wielkości nowych sklepów (jego sens podważyła ekspansja dyskontów) oraz projekt zakazu handlu w niedzielę.

Nowa ustawa jest dobrym przykładem tego, jak trudno uregulować „niewidzialną rękę rynku". Co prawda mało kto już wierzy w jej skuteczność, ale próby odgórnego ustalania równowagi sił kończą się często tak, jak na opisywanej walce z wykorzystywaniem przewagi kontraktowej. Narzekają obie zainteresowane strony, a uboczny efekt (wzrost importu) może się odbić na tych, których przepisy mają chronić. Nie lepiej wygląda pomysł, by skłaniać dużych producentów do stosowania podobnej polityki cenowej wobec małych i dużych odbiorców. Wszak nawet statystyczny Kowalski, kupując więcej, liczy na lepszą cenę.

Obserwując od lat przepychanki drobnego handlu i mniejszych producentów z dużymi sieciami, zastanawiam się, czemu nie jednoczą sił. Dlaczego mniejsze sieci sklepów, zazwyczaj z rodzimym kapitałem, zapychają półki produktami „wiodących marek", zamiast zrobić tam miejsce dla lokalnych wytwórców? Obie strony mogłyby wygrać i urosnąć na takiej współpracy, zamiast próbować konkurować ceną z gigantami. Bo nie wygrają. A toporne regulacje tylko zachęcą sieci do rozwijania własnej produkcji.