Na początku zwiększono minimalną odległość wiatraków od zabudowań, później doprowadzono do nadpodaży świadectw pochodzenia energii, czyli zielonych certyfikatów. W efekcie znacząco spadła ich wartość, przez co nie opłaca się produkować energii z OZE.

Jak piszemy dziś w „Rzeczpospolitej", mniej energii z OZE może oznaczać problem Polski w wypełnieniu międzynarodowych zobowiązań – do 2020 r. zielona energia ma stanowić 15 proc. całej wyprodukowanej. Narażamy się na wielomilionowe kary.

Stopniowa rezygnacja z zielonej energii nie służy też krajowemu systemowi elektroenergetycznemu. W miniony piątek odnotowano drugie co do wielkości w historii zapotrzebowanie na energię latem. Ponieważ brakuje nadwyżek prądu na takie nadzwyczajne sytuacje, natychmiast skoczyła cena. W szczycie o godzinie 13 była dziesięciokrotnie wyższa niż z rana.

Polskie Sieci Elektroenergetyczne ostrzegają, że po 2020 r. problemy będą nieporównanie większe – mogą pojawić się wręcz trudności z zaopatrzeniem w energię. Wydaje się, że kłopoty tego rodzaju przyjdą jednak znacznie wcześniej. Stanie się tak, gdy inwestorzy, zniechęceni kolejną nowelizacją ustawy o OZE, podpisaną w miniony poniedziałek przez prezydenta, zdecydują się przenieść swoje wiatraki do innych krajów, gdzie zielona energia jest milej widziana.

Widząc narastające problemy na rynku energii, rząd staje po ciemnej stronie mocy, upatrując swojej dziejowej misji w ratowaniu brudnej energetyki węglowej. Tymczasem najszybciej kłopotom można by zaradzić, promując zieloną energię, bo farmy słoneczne czy wiatrowe stawia się w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Bloki węglowe buduje się latami, a elektrownia jądrowa, o której ostatnio głośno, to już pieśń odległej przyszłości.