Jeszcze kilka lat temu piwosz, który nie miał ochoty na żaden z dziesiątek jasnych lagerów zapełniających sklepowe półki, miał do wyboru portera bałtyckiego (także lagera, dodajmy dla porządku) lub piwo pszeniczne. Tymczasem tylko w ub.r. na rynek trafiło ponad 1500 nowych piw krajowej produkcji w kilkudziesięciu – jak przypuszczam – stylach. To oczywiście efekt wysypu rzemieślniczych browarów, których rosnąca popularność zmusiła do większej kreatywności także gigantów tej branży.

Skutkiem postępujących zmian w strukturze konsumpcji piwa będzie jednak nieuchronnie wzrost jego średniej ceny. Po pierwsze, składniki modnych dziś stylów, takich jak AIPA, są po prostu drogie. Wymagają one m.in. użycia importowanych zza Atlantyku lub Pacyfiku odmian chmielu, a często także niszowych słodów. Po drugie, im bardziej różnorodna oferta browarów, tym mniejsze korzyści wynikające ze skali produkcji. Wzrost cen idący w parze ze wzrostem jakości piwa nie powinien konsumentów martwić.

Tym, co w rozwoju polskiego piwowarstwa może rozczarowywać, jest niewielki udział eksportu w sprzedaży. To jednak, wraz z rozkwitem browarów rzemieślniczych, także może się zmienić. Im wyższa cena towaru w przeliczeniu na jednostkę wagi czy objętości, tym bardziej uzasadniony jest bowiem jego eksport. Poza tym, po co mielibyśmy sprzedawać za granicą kopie zachodnioeuropejskich lagerów? A wśród stylów, które przyniosła piwowarska rewolucja, mamy np. unikalnego w skali świata grodzisza.