Dopiero po transformacji gospodarczej przekonaliśmy się, że wszystko, na czele z dawnymi brakami, może być okazją do zarabiania pieniędzy. W rezultacie producenci wody, soków i lodów pilnie śledzą prognozy pogody, by wychwycić moment, gdy w kilka dni wykona się miesięczny plan sprzedaży. Producenci kosmetyków do opalania zaklinają deszcz i kibicują wyjazdom na południe Europy, gdzie bez kremów z filtrem ani rusz. Swoje pięć minut mają też dostawcy wiatraków, lodówek i klimatyzatorów. Ba, nawet centra handlowe i supermarkety, gdzie – za radą lekarzy – chronimy się przed żarem z nieba, robiąc przy okazji zakupy. Podobnych przykładów można by podać znacznie więcej. Zgodnie z rynkowym przekonaniem o biznesowych szansach, jeśli jest potrzeba, to ktoś stanie na głowie, by ją zaspokoić i zarobić.

Ostatnio jednak na postumencie rynkowego pomnika pojawiła się rysa. Bo oto okazuje się, że bicie kolejnych rekordów zapotrzebowania na energię elektryczną może przynieść pierwszy od lat poważny brak. Energetycy już od dłuższego czasu ostrzegają, że w pewnym momencie może nie wystarczyć nam prądu. To całkiem realna perspektywa przy niezbyt wydolnym systemie energetycznym, niskim poziomie wody w zbiornikach i szybko rosnącym zużyciu prądu. Wprawdzie sprzęt mamy bardziej energooszczędny, ale jest go w naszych domach coraz więcej. Pewnego upalnego dnia możemy się obudzić bez wody, światła, klimatyzacji, a co gorsza, bez możliwości zasilania komórki czy laptopa. Najważniejszym tematem dnia staną się raporty o stopniach zasilania. Powrót do dawnych czasów? Niekoniecznie. Żyjemy przecież w erze prosumentów, gdy niemal każdy może sobie zamontować panel słoneczny (do ładowania smartfona wystarczy). A brak klimatyzacji na pewno jakiś przedsiębiorca potraktuje jako okazję do sprowadzenia transportu wachlarzy z Chin.