Ten silnik to konsumpcja napędzana coraz większymi wydatkami socjalnymi. Drugi silnik – inwestycje – wciąż nie ma wystarczającego ciągu.

Ożywienie w gospodarce widzimy od początku roku. W maju sprzedaż detaliczna wzrosła o 8,4 proc. w skali roku, a produkcja przemysłowa – o 9,1 proc. To woda na młyn rządzących. Nie tak dawno premier Beata Szydło mówiła, że od ponad półtora roku rząd realizuje „ambitny, kompleksowy projekt mający rozbudzić gospodarkę, co potwierdzają dane statystyczne, a gospodarka plus jest faktem". Wkrótce usłyszymy kolejne przykłady samochwalstwa o widocznych efektach planu Morawieckiego czy skutecznych działaniach nowych kadr w spółkach państwowych.

Prawda zaś jest taka, że Polska korzysta z poprawy koniunktury w Europie Zachodniej. Dzięki temu rośnie nasz eksport i spada bezrobocie, a co za tym idzie wydajemy coraz chętniej. Oczywiście konsumpcję wspiera program 500+ i inne hojne wydatki socjalne. Taka polityka rodzi jednak duże niebezpieczeństwa dla finansów państwa i wzrostu gospodarczego, którym chwali się dziś rząd, zapominając o marnym 2016 r.

Nie da się jednak bez końca „jeść, pić i popuszczać pasa". W pewnym momencie trzeba go zacisnąć. Musiał tak zrobić kilka lat temu rząd PO–PSL, ocierając się o recesję w 2013 r. Wcześniej też nie przejmował się wielkimi wydatkami, co doprowadziło do lawinowego wzrostu deficytu i długu. Niemniej podczas kryzysu mógł się przez jakiś czas chwalić zieloną wyspą, a potem przyzwoitym wzrostem PKB.

Dziś uzasadnianie rozdmuchanych wydatków jest trudniejsze. Wtedy świat wychodził z załamania, teraz zaś po bardzo długim już czasie względnej koniunktury rośnie prawdopodobieństwo nowego kryzysu. A nasza chata nie stoi z kraja. Gdy przyjdzie załamanie światowe, a kiedyś przyjdzie na pewno, rozdęte wydatki, w tym socjalne, trzeba będzie gwałtownie ciąć. A to wtedy może tylko dobić słabnącą gospodarkę.