Fakt, w ubiegłym roku udało się przyciągnąć do Polski 137 inwestycji zagranicznych z projektami wartymi ponad 13 mld zł. Jednak na otrąbienie sukcesu jest za wcześnie, tym bardziej że nie sposób nie dostrzegać problemów, które mogą pokrzyżować szyki nie tylko Polsce, ale i krajom naszego regionu.

Czechy, Słowacja, Węgry czy – coraz wyraźniej – także Polska zaczynają borykać się z problemem braku pracowników. Oczywiście możemy się chwalić zdolnymi i wykształconymi ludźmi, kłopot w tym, że jest ich za mało, nie mówiąc już o osobach niezbędnych na stanowiskach produkcyjnych. Ratuje nas nieco fakt, że wciąż odstajemy od krajów rozwiniętych pod względem efektywności czy produktywności, więc tu można jeszcze szukać ukrytych rezerw, ale kuszenie inwestorów z zagranicy obietnicami czekających na nich wykształconych kadr zaczyna być nieco ryzykowne.

Polsce nie służy też pogarszający się wizerunek kraju na arenie międzynarodowej, a przede wszystkim w obrębie Unii Europejskiej, skąd pochodzi większość kapitału. Problemem stają się też mało przewidywalna polityka gospodarcza i zmiany w prawie, za którymi przestają nadążać nawet rodzimi przedsiębiorcy. Niejasna jest także narracja, w której z jednej strony zachęcamy zagraniczny kapitał, a z drugiej mocno podkreślamy, jak ważny jest biznes narodowy, ba, wręcz taki, nad którym pieczę sprawuje państwo. Trudno się więc dziwić, że na mapie inwestycyjnej atrakcyjności postrzega się nas obecnie gorzej niż choćby Czechów. Byłoby źle, gdyby zauważalny powrót zainteresowania Polską miał się nagle skończyć.

Zagraniczny inwestor to gość pożądany, ale kapryśny. Jeśli ma do nas zawitać i pozostać, musi się dobrze i pewnie poczuć. Trzeba więc wciąż pracować nad „polską gościnnością".