Drugi ekonomista postanowił wybrać droższy wówczas kredyt złotowy. – Zarabiam w złotych, więc i zobowiązania spłacam w tej walucie – uzasadniał. Został wtedy wyśmiany.

Dziś, blisko dekadę później, sytuacja zwolennika walut obcych nie jest godna pozazdroszczenia – wartość kredytu do spłaty przekracza wartość kupionego przez niego mieszkania, którego cena utrzymała się na podobnym poziomie. Pytanie: czy ekspert ów zasłużył na znaczną pomoc państwa? Mam spore wątpliwości. Chociaż nie każdy dziesięć lat temu mógł wybrać walutę kredytu. Wielu pośredników kredytowych czy pracowników banku miało propozycję nie do odrzucenia: kredyt we frankach albo nic w zamian.

W Sejmie ruszają właśnie prace nad tzw. ustawą frankową. Z założenia ma ona pomóc zadłużonym dzisiaj po uszy właścicielom kredytów we frankach. Jednak przewalutowanie kredytu frankowego po niskim kursie z dnia jego zaciągnięcia to mrzonka. Powody takiego stanu rzeczy są dwa. Przede wszystkim, ingerencja w polski system finansowy to zbyt duże ryzyko (koszt takiej operacji po stronie banków to nawet 100 mld zł). Powód drugi ma charakter polityczny. Zadłużeni we frankach czy innych walutach obcych nie są grupą docelową dla rządzącej partii. Relacja ryzyka do potencjalnych korzyści jest więc dla rządzących niezadowalająca.

Obstawiam więc wariant hybrydowy. Pozwoli on politykom rządzącej ekipy wywiązać się z obietnicy wyborczej, a z drugiej strony nie skrzywdzić sektora bankowego, uważanego – słusznie – za nerw gospodarki. W praktyce oznaczałoby to zwrot frankowiczom różnicy ze zbyt szeroko zastosowanych spreadów, po których przeliczano kredyty. Nie zaboli on banków, a politykom pozwoli wyjść z twarzą.

Banki, które dominowały w kredytach frankowych, po cichu przyznają, że przygotowują się do poniesienia kosztów kredytowych w tym roku. I po cichu liczą na wariant łagodny. Jeden, który zresztą nigdy nie przodował w aktywach kredytów frankowych, już tworzy rezerwy na ten cel.