Nie pamiętam, co sprzedawał – chyba coś w stylu „szwarc, mydło i powidło". W szopie miał magazyn, a w okresach szczytów sprzedaży w wysyłce pomagała rodzina, w tym matka, oszołomiona biznesowym sukcesem syna.
Nie wiem, czy tamten sklep nadal działa i czy młody człowiek wyrósł na tygrysa handlu online. Oby. Jednak o sukces w internetowej sprzedaży nie jest dużo łatwiej niż w tradycyjnym handlu, nawet jeśli tzw. bariera wejścia jest znacznie niższa. Czytając o tym, że 80 proc. e-sklepów znika po dwóch–trzech latach działania, trudno uniknąć skojarzenia z handlową gorączką czasów transformacji. Wówczas każdy, kto nie miał pomysłu na siebie, rozkładał na ulicy turystyczny stolik albo łóżko polowe i handlował. Zamożniejsi zakładali hurtownie. Część z nich wyrosła na duże, niekiedy giełdowe spółki, ale większość po kilku latach zniknęła. Okazało się, że handel nie jest tak prosty, jak się wydaje, zwłaszcza gdy rosnąca konkurencja podcina marże.