Latem 2006 roku, po przegranych mistrzostwach świata w Niemczech, prezes PZPN Michał Listkiewicz postanowił zatrudnić trenera z zagranicy. Wybór padł na 64-letniego Holendra Leo Beenhakkera, od ćwierć wieku czołowego trenera świata.
Jego ówczesna sytuacja była nieco podobna do tej, w jakiej dziś znalazł się Paulo Sousa. Nie znał zupełnie polskich zawodników i naszych realiów, a na przygotowania do pierwszego meczu eliminacyjnego miał półtora miesiąca. Mimo że początkowo stroił fochy, dając do zrozumienia, że musi pracować na peryferiach piłkarskiej cywilizacji, to szybko zorientował się, że oceniał Polskę i Polaków niesprawiedliwie.
Polski sztab Beenhakkera
Przede wszystkim musiał dostosować się do wymogów stawianych przez Listkiewicza. Prezes zgodził się tylko na jednego asystenta wybranego przez Beenhakkera. Był to bardzo znany w branży trener bramkarzy Holender Frans Hoek, jednak razem z nim pracował Andrzej Dawidziuk ze szkoły w Szamotułach. Pozostali współpracownicy musieli być Polakami. Na różnych etapach pracy byli to czołowi lub dobrze rokujący polscy trenerzy: Bogusław Kaczmarek, Dariusz Dziekanowski, Adam Nawałka, Jan Urban, Rafał Ulatowski, Radosław Mroczkowski i Andrzej Zamilski.
Było jeszcze coś, czego szczęśliwie nie doświadcza Paulo Sousa. Beenhakker musiał zmagać się z rozmaitymi atakami, lub przynajmniej niechęcią grupy polskich trenerów, uważających, że nie jest od nich lepszy, a na jego miejscu powinien być ktoś z naszych rodaków. Za nieformalnego przywódcę opozycji wobec Beenhakkera uważany był Antoni Piechniczek. Miał on jeden, ale bezsporny argument: prowadził reprezentację na dwóch mundialach, z których pierwszy zakończył na trzecim miejscu, a Beenhakker nie wygrał na mistrzostwach ani jednego meczu.
Po stronie polskich trenerów stanęła część dziennikarzy. Zwłaszcza ci, którzy uważali, że powinni mieć wpływ na rozmaite decyzje dotyczące powołań, a Beenhakker nie zamierzał się z dziennikarzami bratać, bo na odległość wyczuwał w ich tekstach interesy trenerów i agentów piłkarzy.