Znajdą się powody, by „Koniec” Marty Hermanowicz chwilami irytował. Nie wspominając już o tym, że emocjonalnie potrafi przytłoczyć, a językowo skołować. Bo spójrzmy już na inwokację tej 330-stronicowej powieści: „Moje ciało jest ośmioma hektarami czarnoziemu chrobrowiczowskiego, ziemią wołyńską krwią i gównem nawożoną, użyźnianą plwocinami parobka, ale tylko gdy pan nie widział, a potem wysoko trzymającego podgardle proszące się o nóż tak długo, aż wywożony do łagru pan zobaczył”. Niby mocna fraza i dźwięczny, rezonujący język, a jednak trochę jakby imitacja, odpowiedź na rynkową potrzebę silnej narratorki, żeńskiej wersji Szczepana Twardocha, która będzie jak refren powtarzać jeremiady o „pier…j Polsce”.