Zychowicz jednak, choć rozpoczął swą pracę scenami jak z fantastyki, roztrząsa możliwe inne scenariusze przebiegu II wojny światowej w historycznej publicystyce (jego teza – trzeba było iść z Hitlerem przeciw Stalinowi). Vladimir Wolff (pseudonim literacki historyka z Pomorza) robi z wyobraźni historycznej inny użytek, biorąc się za bary z wielkim cyklem powieści o alternatywnej rzeczywistości, w której do wybuchu wojny nie doszło w roku 1939, bo Hitler już nie żył.

Niemiecki dyktator zginął w zamachu, Sowieci nie wkroczyli, nie oznacza to jednak, że Rzeczpospolita jest bezpieczna. Wolff zakłada jednak, że Polacy potrafią wykorzystać podarowany im czas, inwestując w lotnictwo i marynarkę, dozbrajając armię, rozbudowując obronne siły. Wojna wybucha ostatecznie w roku 1941, kiedy Stalin dochodzi do wniosku, że czas podbić Europę. Polacy biją się samotnie, ale Niemcy pozostają neutralne, zachodni sojusznicy zaś pomagają w miarę możliwości.

Po pierwszym tomie cyklu miałem uczucie niedosytu – podobał mi się pomysł, polubiłem bohatera – porucznika Marka Bagińskiego, polskiego pilota, boksera i wywiadowcę, którego oczami oglądamy sporą część wydarzeń. Doceniałem mrówczą robotę autora, który opisywał z wielkim znawstwem typy broni, rodzaje jednostek, śmiało kreślił linie nowych frontów i nieznane historii konfiguracje zgrupowań bojowych. Ale kiedy Wolff po świetnym początku (misja szpiegowska Polaków w Moskwie, przygotowania do wojny, pierwsze starcia) wreszcie doszedł do wojny na wielką skalę, kiedy starły się główne siły polskie i sowieckie, wtedy zbyt często kolejne rozdziały przypominały suche notki sztabowców (dywizja X sforsowała linię Y, brygada Z utrzymuje się na rubieży A). Tymczasem aż prosiło się o wielkie batalistyczne sceny, których nie brak w alternatywnych powieściach militarno-historycznych pisanych przez Amerykanów czy Rosjan.

Pierwszy tom cyklu był więc niezły, ale drugi jest lepszy. Niespodziewanie akcja przenosi się na morze, gdzie sowiecka flota szykuje desant, polskie łodzie podwodne stawiają miny i torpedują wrogie niszczyciele, a i flotę śródlądową czeka próba ognia. Mniej jest gier sztabowych, więcej akcji, zapach prochu unosi się nad stronami, a zmienny Bałtyk zamiast kołysanki szumi groźne bojowe pieśni. Widać też, że cykl może rozwinąć się imponująco – ja stawiałbym na przynajmniej dwa, trzy tomy dużej batalistyki na lądzie, wodzie i w powietrzu. Zaniepokoił mnie więc nieco ostatni rozdział „Operacji Pętla", w którym autor zdradza ochotę na pchnięcie historii z powrotem w znane tory i umycie rąk od ciągu dalszego. Nie warto. Nie ma po co pielęgnować powściągliwości – wszak nie grzeszą nią ani autorzy amerykańscy, jak Larry Bond czy Harry Turtledove, ani rosyjscy. Nie należy być powściągliwym w marzeniach, dlatego śmielej, panie Vladimirze, śmielej – dajmy im łupnia przynajmniej na papierze.

Vladimir Wolff „Operacja Pętla", cykl „Odległe rubieże", Ender/Warbook 2012, opr. miękka, 314 stron