Turcja nigdy nie stała w pierwszym szeregu walki z tzw. Państwem Islamskim. Tolerowała na swoim terytorium jego emisariuszy, a nawet tzw. emira, przymykała oko na werbunek nowych dżihadystów i modły za tych, co polegli. Bo długo nie uważała – i nadal nie uważa – go za największe zagrożenie.
W wojnie toczącej się u jej granic, w Syrii, ma poważniejszych wrogów – Kurdów i dyktatora Baszara Asada. A oni są przeciwnikami tzw. Państwa Islamskiego. Prezydent Recep Tayyip Erdogan stara się przede wszystkim o to, by z potwornego chaosu na Bliskim Wschodzie nie wyłoniło się państwo kurdyjskie. Bo ono, w przeciwieństwie do tzw. Państwa Islamskiego, pozostanie w sąsiedztwie Turcji na zawsze.
Jeżeli za wtorkowym zamachem w Stambule stoi tzw. Państwo Islamskie, to po raz kolejny potwierdzi się, że na jego wdzięczność nie ma co liczyć. Wchodzenie w taktyczne układy z dżihadystami, tolerowanie ich działalności źle się kończy. Turcja już od jakiegoś czasu o tym wie. Jest szansa, że w walce z terrorystami spod czarnej flagi będzie przewidywalnym sojusznikiem Zachodu. Podobnie jak w innych kwestiach związanych z wojną w Syrii – w powstrzymywaniu mas imigrantów, którzy chcieliby się poprzez jej terytorium dostać do bogatej północnej Europy. To może być pozytywny skutek tej tragedii.
Realny jest niestety i negatywny: jeszcze większy strach Europy.
Terroryści uderzyli w Stambuł – w jego serce, w symbol wielowiekowej tureckiej potęgi i główne atrakcje turystyczne. Do zamachu doszło w dzielnicy Sultanahmet, niedaleko Błękitnego Meczetu i jeszcze wspanialszej i większej budowli, niegdyś chrześcijańskiej świątyni – Hagia Sofia.