Pierwszy samochód rządowej kolumny jedzie jakby kierowca przed kimś uciekał, drugi, z Beatą Szydło, próbuje go dogonić, ale ledwo daje radę (waży 3,5 tony), bo odstęp jest za duży, a rond w Oświęcimiu jeszcze więcej. Kierowca trzeciego robi, co może, by utrzymać dystans „na zderzak” – tak się szkoli BOR-owców, a chłopak jest w służbie od paru miesięcy, więc zasady ma świeżo w pamięci. Limuzyny błyszczą, światła błyskają, z drogi śledzie. Pani premier po pracy w Warszawie chce zdążyć do domu w Przecieszynie. W końcu ma już trzygodzinne spóźnienie!
Znajomy, były funkcjonariusz BOR, załamuje ręce. – Toż to kawalkada weselna, nie kolumna rządowa – mówi.
Pewnie jako „były” jest złośliwy i nieobiektywny, więc nie należy jego opinii brać na poważnie. Przecież gdyby nie seicento, a potem drzewo, kolumna rządowych aut dojechałaby do Przecieszyna, z nieuszkodzoną maską, a pasażerowie bez złamań i kontuzji.
Dzięki zapewnieniom ministra Błaszczaka wiemy: kierowca pani premier ma doświadczenie za kółkiem pancernych aut, zęby na tym zjadł u Bronisława Komorowskiego (choć to politycznie kiepska rekomendacja), a ten, wiadomo – żadnych kontuzji z powodu BOR się nie nabawił. No i szkolenie ów BOR-wiec też ma, co ważne był wypoczęty i świeży – pracę zaczął 37 minut przed wypadkiem, a do Krakowa dojechał jako pasażer. To nic, że trwało to 12 godzin. Toż to i tak lepsza robota niż wyprowadzanie psa pewnego ministra.
Najbardziej niepokoi mnie, że minister Błaszczak zapewnia nas od tygodnia, iż wszystko było tak, jak powinno być. Pani premier i szef ochrony ranni, a kierowcy seicento nic się nie stało. Można z tego wysunąć wniosek, że dziś funkcjonariuszy BOR szkoli się, by na drodze chronili innych kierowców, a nie VIP-a, z którym jadą.