Troska Trybunału Konstytucyjnego o niezależność banku centralnego i stabilność pieniądza doprawdy wzrusza. W czwartek Trybunał, i to w składzie bez dublerów, uznał na wniosek grupy posłów PiS, że procedura stawiania prezesa Narodowego Banku Polskiego przed Trybunałem Stanu jest niezgodna z konstytucyjnymi i unijnymi gwarancjami dotyczącymi niezależności banku centralnego i jego prezesa.

Sędzia Krystyna Pawłowicz twierdziła wręcz, że do takiego wniosku powinna być potrzebna większość trzech piątych głosów – taka jak wobec prezydenta i członków rządu. A jeden z sędziów dodał nawet, że ta niezależność to taka wartość, że prezesa NBP w ogóle nie można stawiać przed politycznym organem, jakim jest Trybunał Stanu. Paradnie brzmią takie słowa w ustach członka Trybunału Konstytucyjnego, któremu nic nie przeszkadzało wcześniej wydawać orzeczeń o poważnych skutkach dla budżetu państwa.

Czytaj więcej

Sędziowie TK idą z odsieczą Glapińskiemu

Zarazem trzeba przyznać, że Trybunał Stanu w dzisiejszej formule to organ w zaniku. Ten sąd, ustanowiony w latach 80. XX wieku podobno po to, by rozliczać naruszenia konstytucji przez najwyższych urzędników państwowych, wygląda raczej jak trybunał powołany do tego, by nikogo nie rozliczyć. Ostatni wyrok wydał w 1997 r., gdy skazano sprawców afery alkoholowej z czasów końca rządów PRL. W 2019 r. Trybunał Stanu ostatecznie umorzył postępowanie wobec byłego ministra skarbu Emila Wąsacza o prywatyzację Domów Towarowych Centrum, Telekomunikacji Polskiej i PZU z lat 90. Umorzył, bo Sejm przez całą kadencję nie zdołał wyłonić oskarżyciela do postępowania przed TS. Gehenna Emila Wąsacza zakończyła się zaś w 2020 r. prawomocnym uniewinnieniem go przez sąd powszechny.

I zapewne tak samo by było ze sprawą Adama Glapińskiego. Zatem w sumie dobrze, że zostało nam to oszczędzone.