Co nie zabije Unii, to ją wzmocni

Musimy być mocno zakotwiczeni na Zachodzie, a najważniejszy jest sojusz z Niemcami – pisze dyplomata.

Publikacja: 12.02.2015 21:00

Bartosz Jałowiecki

Bartosz Jałowiecki

Foto: materiały prasowe

Czy Unii grozi rozpad i Polska powinna się już szykować na taką ewentualność? Czy rzeczywiście powinniśmy być przygotowani na najgorsze? Taką tezę postawił Jan Zielonka w swojej książce „Koniec Unii Europejskiej?", analizując wiele problemów, z którymi się UE aktualnie zmaga. A w „Rzeczpospolitej" z tezami Zielonki zgodził się Konrad Szymański w tekście pt. „Unia skazana na klęskę".

W jednym Szymański i Zielonka na pewno mają rację – dobrze nie jest. Do opisywanych przez nich kłopotów całkiem niedawno dołączyła Grecja. Ateny chcą odkręcić część reform i wymusić umorzenie długów. Mogą do tego rozłożyć jednolitą unijną politykę wobec Rosji. Ponadto, ośmieleni sukcesem greckiej Syrizy, do przejęcia władzy szykują się kolejni populistyczni liderzy z Frontu Narodowego we Francji i Podemosu w Hiszpanii.

Ten niekorzystny rozwój sytuacji w najbardziej dotkniętych przez kryzys państwach członkowskich Unii nie jest wynikiem rozszerzenia UE na Wschód czy zbyt daleko idącej integracji. Wręcz przeciwnie. Jest on m.in. skutkiem integracji połowicznej i braku wystarczającej solidarności wewnątrz Unii. Np. przyjęty z niezwykłym trudem budżet unijny na lata 2014–2020, który mógł być narzędziem do walki z kryzysem, jest mniejszy od poprzedniego – pomimo że Unia liczy teraz więcej członków.

Bez nowego planu Marshalla

Coraz częściej mamy do czynienia z inicjatywami, które zmierzają do renacjonalizacji polityk państw członkowskich niż do federalizacji Unii. Pojawiają się pomysły ograniczenia swobodnego przepływu pracowników, wprowadzenia kontroli granicznych, a nawet prawa weta dla parlamentów krajowych. Opór, na jaki trafia zamiar stworzenia unii energetycznej, jest wręcz niebywały. Gdyby taka kontestacja wystąpiła po II wojnie światowej, to zapewne niemożliwe byłoby powołanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Unia bardziej się oddala od koncepcji Roberta Schumana i Jeana Monneta, niż do niej zbliża.

Problem nie jest wyłącznie wewnątrzunijny. Gdy ponad 25 lat temu upadała żelazna kurtyna, zwycięski Zachód nie miał dokładnego planu, jak powinny wyglądać Europa i świat po obaleniu komunizmu. Nie było nowego planu Marshalla czy nowych instytucji, które zespalałyby Wschód z Zachodem. W tej sytuacji państwa regionu Europy Środkowej i Wschodniej zdecydowały się dołączyć do istniejących struktur Zachodu.

Układ trzeszczy w szwach

Sami wychodziliśmy z potwornej postkomunistycznej zapaści. Robiliśmy to ogromnym kosztem utraty setek tysięcy miejsc pracy i spłaty zaciągniętych na Zachodzie przez komunistów kredytów. W dużo mniejszym stopniu przypominaliśmy wspieraną przez Zachód powojenną Republikę Federalną Niemiec, a w znacznie większym przytłoczoną reparacjami Republikę Weimarską. Ale dziesięć lat temu ten wielki wysiłek na rzecz modernizacji przyniósł nam konkretne efekty w postaci rozszerzenia Unii Europejskiej o Polskę i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej.

Jednak nie wszystkie państwa postkomunistyczne na wschodzie Europy postąpiły tak jak my lub mogły tak postąpić. Z różnych względów: nie otrzymały oferty dołączenia do zachodnich instytucji, były za słabe, żeby się o taką ofertę ubiegać, historycznie nie miały silnych związków z Zachodem lub po prostu zabrakło im szczęścia do dobrych przywódców. Powodów było mnóstwo, ale to, co się teraz dzieje pomiędzy Rosją a Ukrainą, a wcześniej pomiędzy Rosją a Gruzją, to, co ma miejsce w Naddniestrzu czy w Mołdawii, też w jakimś stopniu jest wynikiem tego, że wciąż nie udało nam się wystarczająco połączyć Wschodu z Zachodem.

Dzisiaj cały ten układ trzeszczy w szwach, a z analizy Konrada Szymańskiego wynika, że w wypadku najgorszego rozwoju sytuacji grozi nam rozpad Unii Europejskiej, który przetrwałyby jedynie najsilniejsze państwa. Natomiast zniknęłyby państwa słabsze – te, które „uwierzą w postsuwerenny porządek i uznają go za wygodny pretekst, by zwinąć sztandar". W tym postsuwerennym porządku dotychczasowa Unia Europejska zostałaby zastąpiona siecią integracyjną miast, regionów, stowarzyszeń i organizacji pozarządowych. Polska, jak sugeruje Szymański, powinna mieć i realizować plan, żeby się znaleźć w gronie silnych państw, które pozostaną poza tym dziwnym i chaotycznym konglomeratem zwanym również przez Szymańskiego „zmyślonym politycznym mirażem post-Europy".

W warunkach tak trudnej sytuacji, w jakiej się dziś znajduje Unia, na pewno warto się zastanowić, co robić, gdyby zaczęła się ona sypać. Jednak czy rozwiązanie, które proponuje dla Polski Szymański, byłoby dla nas najbardziej korzystne? Czy powrót do sytuacji, w której znowu bylibyśmy sami, zdani wyłącznie na siebie, zapewniłby nam bezpieczeństwo i dobrobyt? Czy w ogóle mielibyśmy szansę na przetrwanie?

Działać w większej grupie

Polska nagle, czyli w ciągu pięciu–dziesięciu lat, nie stanie się europejskim mocarstwem. Przez ostatnie 25 lat zrobiliśmy ogromny postęp, a każda poważna siła polityczna w naszym kraju już współrządziła. Możemy zatem realistycznie ocenić nasze możliwości. Wiemy, że w krótkim czasie nasza administracja publiczna, wspólnie z wymiarem sprawiedliwości i służbą zdrowia, nie będą tak sprawne jak holenderska, a nasza gospodarka tak rozwinięta i silna kapitałowo jak niemiecka.

W ciągu zaledwie kilku lat polska armia nie będzie tak dobrze wyposażona jak brytyjska czy francuska, a poziom życia naszych obywateli nie dorówna luksemburskiemu. Innowacyjność nie wzrośnie u nas z dnia na dzień o kilkaset procent. Nie mamy też dobrego wujka czy zachodniego brata (jak 25 lat temu wschodnie Niemcy), który zainwestowałby w nas wszystkie swoje pieniądze, żebyśmy się stali potęgą. Pozostaje więc dalsza mozolna i systematyczna praca, żeby nadrabiać zaległości wobec najbogatszych państw na świecie.

Jeżeli nie ma możliwości, żeby Polska nagle stała się europejskim mocarstwem, które samo dałoby sobie radę, to znaczy, że w scenariuszu przedstawionym przez Konrada Szymańskiego nasze państwo musiałoby się rozpłynąć w tej bliżej niesprecyzowanej, anarchicznej masie upadłościowej po UE. Przy silnych sąsiadach jej żywot nawet łatwo można sobie wyobrazić. To byłaby nowoczesna odmiana Rzeczypospolitej Obojga Narodów tuż przed rozbiorami. Przy silnych sąsiadach, państwach narodowych, które przetrwałyby upadek UE, ta masa upadłościowa prędzej czy później zapewne również zostałaby podzielona, przynajmniej na strefy wpływów, a nasze położenie geograficzne znów obróciłoby się przeciwko nam. Polska zapewne znowu przypadłaby Rosji.

O co w takim razie powinniśmy zabiegać, gdyby fatalny scenariusz rozpadu Unii miał się kiedykolwiek ziścić? Historia daje nam wystarczająco dużo tragicznych przykładów na to, co może spotkać Polskę, gdy pozostanie sama. Nie wolno nam tego powtórzyć. Musimy działać w większej, solidarnej grupie. Musimy być jak najmocniej zakotwiczeni na Zachodzie i posiadać sieć sojuszy z państwami demokratycznymi, przede wszystkim z Niemcami – naszym najbliższym zachodnim sąsiadem.

To prawda, że polityka Niemiec ewoluuje i doświadczenia związane z hitlerowską przeszłością odgrywają w niej coraz mniejszą rolę. Ponad 50 proc. Niemców opowiada się za większą niezależnością polityki RFN od USA i większą neutralnością tego państwa w sporach pomiędzy NATO a Rosją. Jednocześnie ponad 60 proc. Niemców chce dalszej pogłębionej integracji w UE, a ponad 70 proc. uważa, że dzięki Unii Niemcy mogą się czuć w Europie bezpiecznie. Biorąc pod uwagę zbrodnie Niemców podczas II wojny światowej, część niemieckich elit wciąż jest przekonana, że Niemcy nigdy więcej nie powinny zostać same, ponieważ stanowiłyby zbyt duże zagrożenie dla swoich sąsiadów i... dla samych siebie.

Historia Niemiec i Polski jest inna, ale wynikający z niej wniosek dla obu naszych państw jest taki sam: współpraca i jeszcze raz współpraca, która stanowi remedium na przezwyciężenie kryzysów w Europie.

W stronę federacji

A zatem nasz plan na czarną godzinę powinien być taki, żeby wracać do koncepcji ojców założycieli Unii, ratować co najlepsze z aktualnej europejskiej wspólnoty, udoskonalać ją i tworzyć bardziej spójny model integracji – taki, który wyeliminuje istniejące de facto w Unii Europejskiej liberum veto i już nigdy nie pozwoli żadnemu państwu członkowskiemu na dominację lub paraliż całej struktury. Chodzi o stworzenie Europy, w której panuje pokój, rozwija się gospodarka i niwelowane są różnice pomiędzy różnymi częściami kontynentu.

Jest to projekt, który nie będzie przeciw komuś, ale pozostanie otwarty dla wszystkich, dla których poszanowanie praw człowieka, mniejszości narodowych, tolerancja i wolność gospodarcza będą wartościami istniejącymi nie tylko na poziomie deklaracji, ale i na poziomie faktycznych działań i rozstrzygnięć. Jest to projekt stworzenia europejskiej federacji – Stanów Zjednoczonych Europy.

Autor jest ambasadorem RP w Wielkim Księstwie Luksemburga. Tekst zawiera jego prywatne poglądy.

Czy Unii grozi rozpad i Polska powinna się już szykować na taką ewentualność? Czy rzeczywiście powinniśmy być przygotowani na najgorsze? Taką tezę postawił Jan Zielonka w swojej książce „Koniec Unii Europejskiej?", analizując wiele problemów, z którymi się UE aktualnie zmaga. A w „Rzeczpospolitej" z tezami Zielonki zgodził się Konrad Szymański w tekście pt. „Unia skazana na klęskę".

W jednym Szymański i Zielonka na pewno mają rację – dobrze nie jest. Do opisywanych przez nich kłopotów całkiem niedawno dołączyła Grecja. Ateny chcą odkręcić część reform i wymusić umorzenie długów. Mogą do tego rozłożyć jednolitą unijną politykę wobec Rosji. Ponadto, ośmieleni sukcesem greckiej Syrizy, do przejęcia władzy szykują się kolejni populistyczni liderzy z Frontu Narodowego we Francji i Podemosu w Hiszpanii.

Ten niekorzystny rozwój sytuacji w najbardziej dotkniętych przez kryzys państwach członkowskich Unii nie jest wynikiem rozszerzenia UE na Wschód czy zbyt daleko idącej integracji. Wręcz przeciwnie. Jest on m.in. skutkiem integracji połowicznej i braku wystarczającej solidarności wewnątrz Unii. Np. przyjęty z niezwykłym trudem budżet unijny na lata 2014–2020, który mógł być narzędziem do walki z kryzysem, jest mniejszy od poprzedniego – pomimo że Unia liczy teraz więcej członków.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Koszmar Ameryki, czyli Putin staje się lennikiem Chin
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Czy Rafał Trzaskowski walczy z krzyżem?
"Rz" wyjaśnia
Anna Słojewska: Bruksela wybierze komisarza wskazanego przez Donalda Tuska, nie przez prezydenta
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Spot KO nie licuje ze słowami Donalda Tuska. To nie czas na osłabianie wspólnoty
analizy
Na egzaminie ósmoklasisty dobre wyniki z angielskiego rzadko są zasługą szkoły