Jednym z naczelnych duchowych dążeń ludzi jest zwiększanie zakresu wolności. Czyli poszerzanie możliwości wyborów. Im większy masz wybór, tym większa jest twoja wolność.
Od paru lat próbuję się przebić z moim pomysłem ordynacji wolnościowej. Ostatnio specjalista z Politechniki Wrocławskiej prof. Zdzisław Ilski zwrócił mi uwagę w dwutygodniku „Gazeta Obywatelska", że podobne idee przedstawili w latach 70. XX wieku amerykańscy politolodzy Steven J. Brams i Peter C. Fishburn.
Rdzeń pomysłu polega na tym, że wyborca nie jest zmuszany do głosowania na jednego wybranego kandydata ani na jedną opcję polityczną. Może swe poparcie udzielić tylu, ilu chce kandydatom zarejestrowanym na liście wyborczej. Taka ordynacja daje każdemu więcej wolności. Ten sposób wyboru można stosować zarówno w wielo-, jak i w jednomandatowych okręgach wyborczych.
Możesz stawiać krzyżyki przy wszystkich tych kandydatach, których uważasz za godnych twego poparcia. Jednych możesz cenić osobiście, z innymi możesz identyfikować się poprzez ich partyjną czy grupową przynależność. Przy tym, jeśli częściowo zgadzasz się z poglądami jednej, a częściowo z poglądami innej partii, możesz głosować na kandydatów obu czy więcej partii. Zawsze też możesz głosować na kandydatów niezależnych.
Wybrani zostają ci kandydaci, w ramach liczby mandatów w okręgu, którzy dostali najwięcej krzyżyków. W okręgu jednomandatowym ten, na którego zagłosowało najwięcej wyborców. Tak jak w tradycyjnej ordynacji większościowej odpadają ci, którzy dostali mniej głosów od wybranych.
Jest oczywiste, że głosując w takiej ordynacji na wielu kandydatów, każdemu z nich udzielasz swego poparcia. Daje to możliwość uwzględnienia w akcie wyborczym twych subiektywnych sympatii i preferencji.