Kiedy na początku grudnia 2016 roku jedna z posłanek Nowoczesnej, ku zaskoczeniu części mediów i opinii publicznej, próbowała zmusić dziennikarkę TVP do nagrania jej wypowiedzi – tzw. „setki" – zdawało się, że to jednorazowy happening, a nie próba odwrócenia ról w polityce i Sejmie. „Polityk ma prawo zadawać pytania, jeśli chce" – tłumaczyła swoją reakcję w mediach. To, co wydarzyło się dwa tygodnie później w Sejmie pokazało, że ten przypadek rozpoczął w polskim życiu publicznym nową erę – erę wideopolityki.
Nowy trend
Termin wymyślił pod koniec lat 90. włoski medioznawcza Giovanni Sartori, który w ten sposób określił jeden z aspektów władztwa telewizji. Chodzi o jej wpływ na procesy zachodzące w polityce. Nie od dziś wiadomo, że telewizja ma zasadniczy udział w przebiegu, stylu i wyniku kampanii wyborczych. Ona także – w ogromnej mierze – warunkuje działania rządów, pokazując im co mogą zrobić, do jakiej granicy się posunąć oraz jakie rozwiązania przyjąć. Tłem tych zjawisk jest proces, który ma kapitalne znaczenie dla wydarzeń, jakie miały miejsce w polskim Sejmie na przełomie 2016 i 2017 roku. Chodzi o personalizację kampanii politycznych, których prowadzenie przeniosło się do środków masowego przekazu.
Rozwój dzisiejszych „środków masowego przekazu" wymaga zastrzeżenia, że współcześnie termin ów oznacza także (a może przede wszystkim) coraz silniejszą pozycję mediów społecznościowych. Twitter, Facebook, Instagram - stały się narzędziami, które dziś bezapelacyjnie przejmują władztwo nad masowym komunikowaniem. Dotyczy to także polityki, która uwalnia się od dyktatu tradycyjnej telewizji, przenosząc się równolegle do alternatywnego bytu w Internecie. Współczesne uprawianie polityki polega na forsowaniu – za pomocą obrazów – silnych osobowości, tzw. „twarzy" czy, inaczej mówiąc, prowadzenia „wojny" na wizerunki medialne. Politycy za wszelką cenę chcą zaistnieć w mediach, zwłaszcza tych „obrazkowych". Ich apetyt na „bycie w telewizji" rośnie w miarę jedzenia i nigdy nie jest w pełni nasycony.
W tym kontekście nie dziwi skwitowanie powyższego zachowania przywołanej powyżej posłanki przez jej konkurentkę, która w jednym z programów telewizyjnych stwierdziła: „Dziennikarz jest od tego, żeby zadawać pytania, a polityk, żeby na nie odpowiadać w ramach swoich kompetencji. Pani poseł się chyba pomyliły role. Osiągnęła pani to, co chciała, była dziś przez cały dzień w serwisach".