Rzeczospolita: Co pana najbardziej inspirowało przy nagrywaniu płyty „Black Cat" ujawniającej wielką fascynację amerykańskim bluesem?
Zucchero: Filmy o amerykańskim Południu, takie jak „Django" Quentina Tarantino czy nagrodzony Oscarem „Zniewolony. 12 Years a Slave" Steve'a McQuinna. Moja wyobraźnia powędrowała na plantacje, śladami niewolników. Chciałem odtworzyć dźwięk łańcuchów, zakuwania w kajdany i nie pisać pod dyktando radiostacji, bo sam nie chcę być niewolnikiem. Dlatego nie ma na płycie typowego przebojowego singla. Nawiązałem też współpracę z trójką amerykańskich producentów – T Bone Burnettem, Brendanem O'Brienem i Don Wasem, ale efekt jest taki, jakby wszystko wyszło spod jednej ręki.
Czym pana tournée promujące płytę „Black Cat" różni się od poprzednich?
Scenografia na koncertach przypomina amerykański House of Blues. Wracam do korzeni, które są bardzo mocno osadzone w muzyce soulowej i rhythm & bluesie. Motywem przewodnim jest brzmienie nowego albumu, który gram w całości. Na potrzeby tournée przearanżowałem ponadto wszystkie moje stare przeboje. Większość zespołu występuje ze mną na scenie od niedawna. To wspaniali muzycy, głównie Amerykanie, którzy współpracowali wcześniej z Prince'em, Beyonce, Keithem Richardsem i Markiem Knopflerem. Na scenie towarzyszy mi też prawdziwa legenda – Brian Auger. To najlepszy zespół, z jakim grałem. Szczęśliwa trzynastka!
Na okładce płyty przypomina pan szamana wudu.