Wciągające, nowoczesne brzmienie albumu Branforda Marsalisa

Każdy album Branforda Marsalisa elektryzuje miłośników jazzu i tak będzie z najnowszym „Four MFs Playin’ Tunes”.

Publikacja: 09.04.2012 18:45

Wciągające, nowoczesne brzmienie albumu Branforda Marsalisa

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Saksofonista opowiedział „Rz", jak jego muzyczna droga wiodła od r'n'b przez klasyczny jazz do nowoczesnego brzmienia.

Zobacz na Empik.rp.pl

Kwartet saksofonisty Branforda Marsalisa jest jednym z najważniejszych zespołów współczesnego jazzu. Pozostając w jego głównym nurcie, odkrywa nowe możliwości improwizacji, a przykładem jest nowy album zapowiadający się na wydarzenie tego roku. Do trzech wytrawnych i doświadczonych muzyków zespołu: lidera, pianisty Joeya Calderazzo i kontrabasisty Erika Revisa, dołączył młody perkusista Justin Faulkner.

– Justin ma dużo energii i doskonałą technikę. Szybko uczy się i skupia na istocie muzyki. Najważniejsze, że poznał historię gry na perkusji od początku istnienia jazzu do dziś. A nie od środka, jak większość jego kolegów. Dzięki temu możemy grać w różnych stylach – mówi Branford Marsalis.

Na płycie znalazły się dwa standardy: nowoczesny Theloniousa Monka „Teo" i tradycyjny „My Ideal" Leo Robina napisany w latach 30. Marsalis wybrał po dwie kompozycje Erica Revisa i Joeya Calderazzo oraz trzy własne. Album rozpoczyna dynamiczna, szybka kompozycja „The Mighty Sword" Joeya Calderazzo zachęcająca, by usiąść wygodnie i uważnie przysłuchać się nowej muzyce Amerykanów.

Większego skupienia wymaga utwór „Endymion" Branforda Marsalisa. Ekspresja improwizacji saksofonisty sięga tu zenitu nawiązując do klasyków free-jazzu.

– Pomysł na ten temat znalazłem w muzyce Ornette Colemana sprzed wielu lat. Dziś wielu improwizatorów bazuje na jego nagraniach, np. Keith Jarrett robi to w podobny sposób. Żeby zespół zintegrował brzmienie, musi słuchać uważnie solisty, reagować na jego grę. Kiedyś jazzmani nie musieli słuchać solisty, wystarczyło, że zagrają swoje partie - wyjaśnia lider.

Branford Marsalis gra jazz od trzydziestu lat. Na początku swojej edukacji nie myślał, że będzie jazzmanem. Wykonywał covery przebojów r'n'b takich grup jak Earth Wind and Fire, Temptations, The Commodores, Ohio Players. Dopiero zaproszenie do big-bandu perkusisty Arta Bakeya zmieniło jego plany.

– Wtedy chciałem grać jak John Coltrane, analizowałem jego solówki. Kiedy Art Blakey dowiedział się, jak ćwiczę, powiedział mi: „Nigdy nie będziesz grał jak Coltrane wsłuchując się w jego nagrania. Jak sądzisz, kogo on naśladował będąc nastolatkiem? Czy nagrywał siebie i słuchał, jak będzie grał za kilka lat?". To było najważniejsze pytanie, jakie mi kiedykolwiek zadano. Wtedy odkryłem Benny'ego Golsona. Analizując solówki Johnny'ego Hodgesa pomyślałem, że to właśnie jego musiał słuchać John Coltrane mając 15 lat. Potem był Duke Ellington i wreszcie stałem się wielkim fanem Sydneya Becheta. Także muzyka Charliego Parkera nabrała dla mnie sensu. Nie w warstwie harmonii, ale sposobu gry. Zafascynował mnie rytm, który słychać w jego solówkach - wspomina Branford Marsalis.

Jego pierwszym jazzowym zespołem był kwintet, jaki założył z bratem, trębaczem Wyntonem. Wystąpili razem na festiwalu Jazz Jamboree '83 i Branford dobrze to zapamiętał. Oczekiwania wobec młodych, ambitnych Amerykanów były duże. Według wielu opinii to właśnie oni przywrócili słuchaczom wiarę w prawdziwy jazz. A jednak saksofonista nie ma dobrego zdania o tamtym okresie.

- Byliśmy młodzi, byliśmy braćmi i wyruszyliśmy na światowe tournée. Nie byłem wtedy ani dobrym saksofonistą ani dobrym jazzmanem. Natomiast Wynton był fenomenalnym trębaczem, ale też nie był dobrym jazzmanem. Wystarczy porównać nasze nagrania z innymi - podkreśla jego brat.

- Starsi muzycy mówili nam, że powinniśmy sobie zdawać sprawę, że nie jesteśmy nawet dobrzy. W takiej sytuacji niektórzy mogliby się wściec, zareagować ostro, odpowiedzieć – odpieprzcie się [fuck off]. Ale ja pytałem - dlaczego? Co robimy źle? Rozmawiałem o tym z Clarkiem Terrym, Artem Blakeyem, Dizzym Gillespie. Dizzy powiedział mi: „Nawet nie nauczyliście się grać bluesa. Próbujecie, ale ja go u was nie słyszę. Jednak macie talent". Buddy Tate wytykał mi: „Nie rozumiesz relacji, jaka zachodzi pomiędzy swingiem a nowoczesnym jazzem. Jesteście młodymi muzykami, po prostu nie rozumiecie swingu. Nie znacie tematów, nie czujecie rytmu."

Takie opinie mogły zdruzgotać młodego adepta jazzu. A jednak Branford Marsalis nie zniechęcił się, nagrał znakomity debiut „Scenes In The City" z udziałem wybitnych instrumentalistów: weterana kontrabasu Rona Cartera, puzonisty Robina Eubanksa i pianisty Mulgrewa Millera.

Przez kilka lat Branford Marsalis występował ze Stingiem wracając do muzyki, jakiej słuchał i jaką grał będąc nastolatkiem.

– Nawiązaliśmy naturalne muzyczne porozumienie. Byłoby zupełnie inaczej, gdybym miał występować z Mickiem Jaggerem, który jest świetnym tancerzem i wokalistą, ale nie muzykiem. Ze Stingiem dogadywałem się w pół słowa. Sting był najlepszy w kręgu muzyki pop. Ta współpraca miała dla mnie sens - podkreśla.

Sam też popełnił projekt r'n'b pod nazwą Buckshot LeFonque, który cieszył się dużą popularnością, a sama muzyka nie zestarzała się, jak produkcie hip-hopowe.

– Odskocznią od programów telewizyjnych, w których brałem udział, był studyjny projekt z DJ Premierem z duetu Gang Starr. Wszystko w naszej muzyce było inne od tego, co wówczas cechowało hip-hop. Tam słychać było niskie głosy, u nas wysokie. Oni używali mocnych słów, nasi raperzy i wokaliści nie. U nas byli gitarzyści, w hip-hopie ich nie słychać. Wpadaliśmy na szalone pomysły. Kiedy znajomi słuchali tych nagrań, pytali - co to u diabła jest? Odpowiadałem - to my w studio, robimy nowy album. Przy żadnej innej płycie nie miałem tyle radości i zabawy -powiedział „Rz".

Do jazzowych albumów Branford Marsalis podchodzi bardzo poważnie. Starannie dobiera repertuar, nagrywa ze sprawdzonymi, najlepszymi muzykami. Kiedy wsłuchamy się w jego solówki usłyszymy radość jazzu nowoorleańskiego, awangardowe pomysły w dobieraniu harmonii i swobodę w traktowaniu melodii. To wpływa na magnetyzm jego nagrań. Od najnowszego albumu „Four MFs Playin' Tunes" trudno się oderwać.

Kwartet saksofonisty wystąpi 21 kwietnia na festiwalu Jazz nad Odrą we Wrocławiu.

www.marsalismusic.com

Saksofonista opowiedział „Rz", jak jego muzyczna droga wiodła od r'n'b przez klasyczny jazz do nowoczesnego brzmienia.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Festiwal Millennium Docs Against Gravity. Kim są zwycięzcy?
Kultura
Nowa instytucja kultury - Instytut Różnorodności Językowej Rzeczypospolitej
Kultura
Noc Muzeów, czyli spacer do przeszłości i przyszłości
Kultura
Rząd: Prawo twórców do tantiem w sieci niezbywalne. Co na to Netflix i Spotify?
Kultura
Teatr Dramatyczny i Stary do obsadzenia. Niedługo poznamy nazwiska dyrektorów