Ale można było się spodziewać, że mając słabego przeciwnika i grając bez presji piłkarze będą chcieli za wszelką cenę przekonać trenera, że dokonał właściwych wyborów. Zobaczyliśmy jednak grę chaotyczną, w wolnym tempie, bez zaangażowania, jakie wypadałoby zademonstrować nawet w meczu towarzyskim i przed publicznością, która tym razem zajęła mniej więcej dwie trzecie trybun.
Ludzie mieli nosa. Gra reprezentacji nie jest na tyle atrakcyjna, żeby bić się o bilety na jej mecze. Już nie. Można by przyjąć, że zwycięstwem nasi odbudowali nieco swój wizerunek. Tak by było, gdyby wbili gościom więcej bramek i zrobili to w stylu, który się zapamięta. Niestety, tak się nie stało.
Czytaj więcej
Polacy wygrali z Łotwą, bo wciąż są w Europie drużyny słabsze od naszej, ale większe emocje od gry budziły puste miejsca na trybunach. Reprezentacja zawodzi, więc nie dziwi, że kilkanaście tysięcy miejsc pozostało pustych.
Mecz był chyba najbardziej potrzebny Michałowi Probierzowi. Pokazał nam trzech debiutantów (bramkarz Marcin Bułka, obrońca Bartłomiej Wdowik, pomocnik Karol Struski), spróbował w obronie Mariusza Wieteskę. Linia pomocy tym razem nie składała się z trzech defensywnych graczy (jak przeciw Czechom).
Zamiast Bartosza Slisza zobaczyliśmy Sebastiana Szymańskiego, który jest piłkarzem kreatywnym. To wiemy, ale zbyt rzadko nas o tym przekonywał. Lepiej grali na skrzydłach Przemysław Frankowski i Nicola Zalewski. Mogli hasać do woli, bo nie mieli przeciw sobie przeciwników, których musieliby pilnować.