Jest jednym z najwybitniejszych twórców światowego kina. Jego życie mogłoby posłużyć za pełen dramatycznych zwrotów akcji scenariusz filmowy. Jako artysta osiągnął wszystko, zdobywając najcenniejsze trofea festiwalowe i najbardziej prestiżowe nagrody środowiskowe. Roman Polański, który obchodzi w tym roku swoje 90. urodziny, prezentuje widowni swój najnowszy film – „Pałac”. Wielka fascynacja kinem, którą poczuł w dzieciństwie, trwa nieprzerwanie do dziś.

Mat. Partnera

Mat. Partnera

Przy okazji realizacji swojego najnowszego filmu „Pałac” po wielu latach powrócił pan do współpracy z Jerzym Skolimowskim, z którym napisaliście razem scenariusz do „Noża w wodzie”. Te dwa filmy powstały w całkowicie odmiennych warunkach. Jakie były kłopoty przy realizacji „Noża w wodzie”, a jakie są teraz przy „Pałacu”?

Przy „Nożu w wodzie” kłopoty były natury politycznej, bo wówczas możliwość zrobienia filmu w Polsce zapewniało państwo – poprzez Ministerstwo Kultury i jego urzędników.

No ale w końcu dali panu pieniądze na debiut.

Proszę pana, trzeba dawać pieniądze debiutantom! Nie widzę powodu, żeby czuć wdzięczność za to, że mi je dali, bo gdyby nie dali ich mnie, musieliby dać komuś innemu. Musieli mieć debiutantów i ich szukali. A za to, że mi dali, powinienem być wdzięczny nie tym, którzy dali, ale tym, którzy się o to starali.

Czyli komu?

Jerzemu Bossakowi, Józefowi Krakowskiemu. Dzięki nim „Nóż w wodzie” doszedł do skutku. Ale zanim to się stało, były dwa lata zmagań. W pewnym momencie zupełnie zrezygnowałem z tego projektu. Dziś już nie pamiętam szczegółów.

Problemy związane z „Nożem w wodzie” były i przed jego powstaniem, i po jego premierze.

W rezultacie wyjechałem z Polski, bo nie miałem tu dalej żadnych szans. Nie miałbym możliwości zrobienia następnego filmu.

Bo?

Bo pierwszy się nie podobał. Wszystko było w rękach urzędników, którzy musieli poddać się opinii przychodzącej z góry.

A co by było, gdyby „Nóż w wodzie” im się spodobał?

Też bym chyba wyjechał, bo nie wyobrażałem sobie kariery w Polsce Ludowej. Zresztą wtedy większość ludzi, jeżeli nie wszyscy, chciała wyjechać na Zachód.

Ale to było ryzyko – decyzja ważąca na całym życiu, żeby skoczyć na głęboką wodę. I pan je podjął.

Może z głupoty?

A może dzięki wyciągnięciu wniosków z tego, co było wcześniej, w dzieciństwie, w czasie wojny?

Prawdopodobnie. Ale gdy dzisiaj spoglądam wstecz, to wydaje mi się, że moje osiągnięcia były wynikiem naiwności. Nie doceniałem niebezpieczeństwa czy trudności, które piętrzyły się na drodze do tego, o czym marzyłem. Być może, gdybym był świadomy tego, nie znalazłbym odwagi.

I nie zrobiłby pan dziury w ogrodzeniu krakowskiego getta, żeby stamtąd uciec.

Wtedy też nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Młodym ludziom, szczególnie dzieciom, może pan tłumaczyć, ale ich mózg nie nadaje ryzyku dostatecznej wagi. To jest fizjologia.

Ale jednym to przechodzi, a drugim zostaje na całe życie.

To powoli przechodzi, dlatego się do wojska bierze ludzi młodych, bo oni są gotowi pójść do boju. To jest tylko kwestia dojrzałości mózgu.

Przenieśmy się więc z 1961 roku do współczesności: jakie były trudności przy powstawaniu Pałacu?

Trudno mi o tym mówić, bo musiałbym być krytyczny wobec tych, dzięki którym ten film w ogóle mógł powstać.

Cały czas chodzi o pieniądze?

Tak, głównie o pieniądze, a raczej ich brak na pewnym etapie produkcji. Do tego trzeba dołączyć moją własną odpowiedzialność – że pewnych rzeczy nie przewidziałem. Film był niedostatecznie przygotowany, bo to się wszystko stało bardzo szybko. Może trzeba było powiedzieć – odłóżmy to. Pomysł był taki, że będziemy kręcili w hotelu, który jest do pewnego stopnia bohaterem filmu, a więc cała koncepcja związana była z konkretnym miejscem. Ale hotel ma sezony i wiadomo było, że będziemy mogli kręcić tylko między nimi, kiedy obiekt jest zamknięty. Chcieliśmy zrobić film w czasie, w którym go ostatecznie zrobiliśmy, ale w trakcie produkcji zdaliśmy sobie sprawę, że to się dzieje zbyt szybko. Przygotowanie do filmu trwało zaledwie kilka tygodni, a normalnie powinno trwać kilka miesięcy. Nakręciliśmy więc film wiosną, a lepiej było poczekać do jesieni. Okazało się, że kręcenie w hotelu nie jest proste, mimo że wszyscy starali się jak najbardziej to ułatwić – zarówno ekipa, jak i pracownicy hotelowi. W sezonie pracuje w hotelu 300 osób, ale choć tylko kilkoro z nich zostało, nasza ekipa była wielka. Robienie filmu całkowicie w hotelu, bez użycia studia, okazało się znacznie trudniejsze, niż sobie wyobrażaliśmy. Nie zdawaliśmy sobie np. sprawy, że w tym akurat hotelu pokoje są znacznie mniejsze niż we współczesnych hotelach.

Filmy, które pan zrobił, żyją już swoim życiem, bo każdy widz dokłada do nich swoje wrażenia, doświadczenia, przekonania. Czy jest pan zainteresowany tym, jak to wygląda?

Oczywiście, chciałbym, żeby te filmy żyły jak najdłużej. Ludzie sobie nie zdają sprawy, do jakiego stopnia ważny jest nastrój widza, kiedy ogląda dany film. Nastrój krytyka też. Ten sam film zrobiłby całkiem inne wrażenie, gdyby krytyk był w innym stanie psychicznym niż wtedy, kiedy go oglądał. Gdyby coś innego zjadł na kolację, gdyby żona go nie zdradziła itd. Na pewno panu zdarzyło się obejrzeć jakiś film dwa razy w życiu i odnieść zupełnie inne wrażenie.

Chciałbym teraz poprosić, aby określił pan swoje artystyczne DNA: co składa się na pański sposób patrzenia na kino, pański styl; jakie są charakterystyczne cechy pańskich filmów. I skąd to się wzięło?

To są przede wszystkim geny mojego dzieciństwa i młodości. Film to właściwie jedyna rzecz, która mnie fascynowała od najwcześniejszych momentów mojego życia. To, co obejrzałem do czasu Szkoły Filmowej, wpłynęło na mnie do tego stopnia, że nic potem tego nie zmieniło. Najważniejszy dla mnie film to „Niepotrzebni mogą odejść” Carola Reeda. Właściwie chyba nieświadomie do dzisiaj staram się go robić, nawet jeśli kręcę jakieś banalne komedie.

Pamięta pan, gdzie oglądał ten film?

W kinie Sztuka przy ulicy św. Jana w Krakowie.

A inne inspiracje?

Trzeba jeszcze dołączyć „Hamleta” Laurence’a Oliviera, którego widziałem chyba 20 razy, a może więcej. Dziwne, bo „Robin Hood” i kilka amerykańskich filmów, które nam przekazano w ramach planu Marshalla, jakoś nie miało na mnie wpływu, chociaż też je wszystkie oglądałem po 10 razy i jako dziecko byłem nimi zachwycony. Za to filmy, które obejrzałem między 14 a 16 rokiem życia, wywarły na mnie olbrzymi wpływ i mają do dzisiejszego dnia.

Zastanawiał się pan kiedyś, kto z ludzi, których spotkał pan na swej drodze zawodowej, okazał się najważniejszy? Za spotkanie z kim jest pan wdzięczny losowi?

Za profesora Antoniego Bohdziewicza, dzięki któremu dostałem się do łódzkiej Szkoły Filmowej. I za Gene’a Gutowskiego. Dzięki niemu zacząłem znowu robić filmy: „Wstręt”, „Matnię”, „Nieustraszonych pogromców wampirów”. Dopiero potem, gdy wyjechałem do Stanów i zrobiłem „Dziecko Rosemary”, to się jakoś rozeszliśmy, ale wróciliśmy do siebie, żeby zrobić „Pianistę”. Zawsze miałem z nim bardzo serdeczne stosunki; lubiłem jego humor, jego bezczelność, jego tchórzostwo. Lubiłem jego wady i zalety. Naprawdę fajny facet. I ludzie go bardzo lubili. Kiedy przeczytałem książkę „Pianista”, Gene powiedział do mnie: „Roman, takie rzeczy nie zdarzają się często”. To mnie natychmiast skłoniło, żeby zrobić film. „Pianistę” zawdzięczam Gene’owi. A to był bardzo trudny film i bardzo trudne przedsięwzięcie. Wtedy nikt tego nie chciał robić.

Całą rozmowę Tomasza Raczka z Romanem Polańskim możecie przeczytać w Magazynie Filmowym:

www.sfp.org.pl/magazyn_filmowy

Program Przeglądu Filmów Romana Polańskiego jest dostępny na stronie:

www.kinokultura.pl

Mat. Partnera

Mat. Partnera

Materiał Promocyjny