Materiały kompromitujące czy – w najbardziej optymistycznej wersji – mogące skompromitować Lecha Wałęsę i innych aktywnych w polskim życiu publicznym polityków wypływają bowiem w okresie wyjątkowo intensywnego sporu o rodowód i przyszłość polskiej demokracji. Emocje, jakie ze sobą niosą – nie mam żadnych wątpliwości – mogą potężnie zachwiać i tak bardzo niestabilnym status quo, wywołać nieprzewidziane reakcje czy jeszcze bardziej zradykalizować politycznych antagonistów.
Paradoksalnie to nie Lech Wałęsa jest w całej tej sprawie głównym czarnym charakterem, lecz zmarły w zeszłym roku Czesław Kiszczak. Osobiście nigdy nie miałem wobec niego złudzeń. Pełne wykradzionych dokumentów „prywatne archiwum" tylko potwierdza, że nie był on „człowiekiem honoru", lecz cynicznym ubekiem, dziedzicem najlepszych „teczkowych" tradycji resortu. Dziś już nie żyje, ale awantura, którą pośmiertnie wywołał, zmusza do bardzo stanowczych wniosków.
Po pierwsze, trudno o jaskrawsze oskarżenie elit III Rzeczypospolitej o to, że przez ponad ćwierć wieku nie poradziły sobie z rozbrojeniem ubeckich teczek. Czy potrzebna była specjalna ustawa dekomunizacyjna? Dziennikarze „Rzeczpospolitej" dowodzą, że nie. Obowiązujące przepisy dawały podstawę do dokonania stosownych czynności procesowych, choćby przeszukań, jeśli zachodziło podejrzenie popełnienia przestępstwa. Ustawa o IPN wprost nakazywała wydanie dokumentów. Do przeszukania domów generałów stanu wojennego zabrakło po prostu woli politycznej. A może odwagi?
Może generałowie trzymali solidarnościowe elity na pasku? Nie można tego wykluczyć, choć osobiście zrzucam większość winy na bezpodstawne – jak się dziś okazuje – zaufanie i naiwność ludzi z tej drugiej, niekomunistycznej, strony Okrągłego Stołu.
Naiwność szła zresztą w parze z lekkomyślnością; nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by wyobrazić sobie, ile razy teczki zatrzęsą polskim życiem politycznym. Ćwierć wieku później wciąż trzęsą.